Kochin
Obudziłem się przyklejony do łóżka. Niestety zawsze tak jest gdy mamy pokój bez klimy. Sufitowy wentylator młóci powietrze jak śmigłowiec i z podobnym dźwiękiem. Można niby regulować prędkość ale musi dobrze kręcić żeby to miało sens. Spać się da ale lepiej żeby ciało nie dotykało ciała bo się przyklei i zapoci. Na śniadanie idziemy do pobliskiego Indian Caffee House, który znamy z Kolam. To chyba rodzaj franszyzy bo w stanie Kerala można je spotkać dość często. Ich zaletą jest to, że można zjeść śniadanie w stylu pseudoeuropejskim. Przynajmniej hindusi mają taką ich wizję. Ja zamawiam Omlet z wołowiną a Iza z pomidorami do tego grzanki i kawa. Tanio idzie opękać – 100 rupii.
W planie jest masaż relaksujący z którego słynie Kerala – masaż ayurvedyjski. Nie pałam zbytnio entuzjazmem. Musimy dotankować kasy więc po drodze szukamy bankomatu. Ciekawostką jest to, że bankomaty są tu zwykle z klimatyzacją i często siedzi przy nich strażnik przez 24 godziny. Kerala jest chyba bogatszym stanem bo straganów wyraźnie tu mniej i lokalnego rzemiosła. Typowych sklepów jest więcej. Iza chciała by kupić jakieś lokalne stroje a ja potrzebuję T-shirtów. Przeglądamy, oglądamy. W końcu wchodzimy do jednego ze sklepów na dłużej. Przy długiej ladzie sprzedawca rozpoczął potężną ekspozycję. Nie ma łatwo. Na długą ladę lądują kolejno ubranka zwane salwar kameez z apaszką dupatta. To w przeciwieństwie do sari lokalny strój złożony z sukienkowa tej części górnej i bufiastych spodni. Sprzedawca nie oszczędza się bo jakiś wybór jest a on chce pokazać jak najwięcej choć potem będzie miał masę składania. Zestawienia kolorów i wzorów czasami bardzo abstrakcyjne. Iza będzie przymierzać. W oczekiwaniu na Izę pan zaproponował mi jakieś ciuchy a jak usłyszał co potrzebuję na stół wyjechały koszule z krótkim rękawem. Zdecydowanie inne jest tu podejście do klienta. Obsługa ryzykując, że nic nie kupimy, rzuca na ladę wszystko co ma w perspektywie mając wielkie składanie. Dostałem kilka koszul do przymierzania. Rozmiarówka jakaś dziwna bo nawet XL nie wydaje się duże. Prądu niema a agregat mają na wykończeniu. Światło co chwilę gaśnie. Zakładamy czołówki bo w głębi sklepu i w przymierzalniach jest prawie ciemno. Czołówki wzbudzają spore zainteresowanie bo są małe i dają jasne, ostre światło lepsze od ich bateryjnych jarzeniówek. Przymierzanie trwa w najlepsze. Na ladę lecą kolejne wzory i kolory. Iza zamknięta w przymierzalni ale słychać ciche stękania znaczy zamiana ubranek trwa. Przymierzam koszulę która mi się najbardziej podoba ale to L-ka i wydaje mi się trochę za mała choć kołnierzyku w sam raz. Sprzedawca zdecydowanie twierdzi że jest ok. ale na wszelki wypadek wyciąga kilkanaście większych ale wzory wiejskie. Bronię się nieśmiało mówiąc, że w tej koszuli brzuch mi trochę wystaje. Sprzedawca powiedział, że tak jest trendy pokazując na swój opięty brzuch w czym mu wtórowała sprzedawczyni. Nieźle im idzie – biorę. Iza co jakiś czas się wynurza w kolejnych kreacjach. Dużo tego. Wciskają mi jeszcze T-shirta. Przymierzam ale jestem tak przepocony, że mi głupio. Jeszcze przy zdejmowaniu zaplątałem się w niego i przylepiłem i miałem wrażenie, że nie mogę się wydostać. Ok. biorę choć bez przekonania. Potrzebuję bo wszystko wypociłem a nie wiadomo kiedy będzie następna pralnia. Iza wybiera dwie kreacje i jeszcze dwie dupatty. Wyskakujemy z 3100 rupii. Ale zakupy zrealizowane – jest okazja zapłacić kartą co nieczęsto tu się zdarza.
Docieramy do zaakceptowanego przez tutejszy rząd Kerala Ayurveda – centrum gdzie można wziąć masaż. Nie mam ochoty ale wzięto mnie przez zaskoczenie. Ani się nie obejrzałem a już mnie ciągnięto do sali masażu. Iza weszła 2 minuty wcześniej. Byłem nieźle wypocony i obawiałem się że po prostu będę śmierdzieć. Ale tu nikt się tym nie przejmuje. Sceneria jak z filmu hostel 2. Pośrodku płytka leżo – wanna z odpływami. Gdzie mogli by nie rozpłatać a krew miała by gdzie spływać. Za parawanem musiałem wyskoczyć z ubrania i założono mi skromną płócienną przepaskę jak u zawodników sumo. Zginę tutaj jak nic i nikt się nie dowie. Musiałem się położyć na brzuchu i zaczęło się. Dwóch Hindusów rozpoczęło nacieranie mnie ciepłym olejkiem. Nie patyczkowali się. Naolejkowali mnie całego – nawet włosy. Po chwili pływałem na stole jak skwarek boczku w smalcu na patelni. Przewalali minie to na jeden bok to na drugi – w końcu na plecy. Bałem się, że włączą mi się łaskotki i zacznę się nerwowo śmiać , ale całe szczęście nie przesadzali pod pachami. Na koniec posadzili na stołku lekko przetarli i wysłali pod prysznic. Wyszedłem i musiałem się ze 20 min odstersowywać po tym masarzu relaksacyjnym.
Wracamy do hotelu zanieść zakupy i odpocząć chwilę. Następny punkt programu – Taniec Kathakali – silnie powiązany z historią Indii specyficzny taniec w historycznych strojach i makijażu. Płyniemy promem do Fort Kochi. W kasie totalna olewka a kolejka z 15 metrów. Byliśmy wcześniej i Iza stanęła w kolejce dla kobiet. Kupujemy bilety na 17:30. Cenza za dwa bilety 5 rupii. Bardzo zabawna cena. Przypętał się oczywiście jakiś gość który mówi coś po angielsku i chciałby nam pomóc w czymkolwiek. Oferuje rikszę. Tylko nie on prowadzi ale jego kolega. Jak zwykle pokierana sytuacja. Jedziemy z nim do polecanej przez przewodnik kawiarni gdzie serwują desery czekoladowe. Kawiarnia niezła i nawet było czworo białych. Widać też mają Lonely Planet. Wracamy ze znajomym od rikszy. Oferuje, że będzie czekał i że odbierze nas po przedstawieniu. Nie pałamy entuzjazmem. O 17:30 zaczyna się mniej oficjalna część – prezentacja jak przygotowany jest make-up artystów. Godzinę później stratuje właściwy taniec. Przedstawienie kolorowe i ładne choć specyficzne. Dużo tu mimiki i pracy palców. Muzyka wprowadza nastrój, słychać burzę z głośników. Burza z głośników okazała się prawdziwą burzą i oto mamy pierwszy deszcz w Indiach. Przygodny znajomy już czeka przy wyjściu. Twardy jest. Nie mam siły go spławiać. Oferuje przejażdżkę po Fort Kochin choć jest późno i wiadomo, że nie wiele zobaczymy. Skoro już jest to zarządzam poszukiwania piwa. Tubylcy cieszą się, że nadaliśmy temu jeżdżeniu jakiś sens. Podjeżdżamy do sklepu z alkoholem. Kraty w oknach i kolejka jak zwykle. Kierowca podejmuje się kupić. Konstrukcja bardzo ciekawa. Z rurek jest zespawana konstrukcja, która wymusza szerokość kolejki na jedną osobę. Nie da rady pchać się na wariata. Po chwili i tak się okazuje, że piwa niema. Wszystko wykupili, a tu już drugiego sklepu niema. Koniec świata. Brakło piwa. Ale to już nie pierwszy raz. Jedziemy do baru. Nie wiem dlaczego założyli sobie, że posiedzimy z nimi w barze. A bar jak zwykle. Gołe stoliki i podają tylko alkohol. Kobiet brak. Tłumaczymy, że chcemy na wynos ale już i tak wzbudziliśmy sporą sensację w barze. Z przejażdżki nici bo jest późno i wszystkie atrakcje zamknięte. Od razu wiedzieliśmy, że tak będzie. Skruszeni odstawiają nas na przystań promową. Robimy zdjęcia i żegnamy się z nimi choć skasowali nas trochę za dużo. Ale niech im będzie. Opowiadali sporo o sobie i w sumie było ciekawie. Wracamy do hotelu w dającym odetchnąć podeszczowym powietrzu.