Satapada – Bhubaneśwar

Kiepsko spałem. Cały czas miałem wrażenie, że uwięziony karaluch skrobie w to wiaderko usiłując się wydostać. Nie wydostał się jednak. Iza na do widzenia go wypuściła. Schronił się szybko w kanalizacji. Check out o 9. Śpimy ile się da ale po pobudce poprzedniego dnia to i tak za mało. Zdajemy klucz o 9:15 i idziemy na śniadanie. Restauracja hotelowa ma napisane że jest multi cusine co oznacza że jest z różnych regionów albo stron świata. To teoria bo mimo sporego menu na śniadanie są tylko dwa dania. Coś i coś. Wybieram coś bo i tak nie wiem co jest co. Nie ma kuchni choćby zbliżonej do europejskiej. Tzn są tosty ale nie ma. Dostajemy cztery placki i miseczkę ziemniaków w pikantnym sosie. Do tego kawa. Z plusów to nie zapłaciliśmy ani grosza bo okazało się, że nocleg jest ze śniadaniem. Nie ma co narzekać jak za darmo.

Żegnamy dziwaczne miejsce. Idziemy na plac gdzie odjeżdżają autobusy. Jest jeden – ten właściwy. Mały autobusik. Nasze bagaże nawet nie zmieściły by się do bagażnika z tyłu. Pomocnik kodziora zarządza wrzut na dach. Kiedyś musiało do tego dojść. W końcu największy bagażnik jest na dachu. Podaję gościowi nasze plecaki ale wiedząc że bagaże potrafią spaść w czasie jazdy wchodzę ze sznurkiem sprawdzić co i jak. Gość widząc że mam sznurek bierze go i sznuruje. Dach autobusu pod bagażnikiem jest najzwyklej w świecie pokryty papą na lepik. Sprawdzona metoda. Okręcamy plecaki – teraz są bezpieczne. Trzy godziny do Puri dłużą się strasznie. Mijamy hodowlę karbów i ryżu. Obsługa trochę pierdołowata bo ciągle nie wcelowuje się w miejsca gdzie stoją pasażerowie. Muszą oni potem dobiegać do autobusu. A na dach cały czas jest coś dostawiane.

Tylko wysiedliśmy w Puri i zobaczyli nas kondziorzy z innych autobusów rozkrzyczeli się – dokąd to oni nie jadą. Zrobiła się taka kakafonia, że w ogóle nie słyszałem kto gdzie jedzie. Podeszliśmy i zapytałem gdzie jest toaleta a oni powiedzieli że nie wiedzą ale tam nie jadą. Dobra przetrzymam jakoś. Wsiadamy do autobusu do Bhubaneśwaru. Jest trochę większy i bagaże idą do środka. Iza siedzi z nimi z przodu a ja gdzieś w połowie autobusu. Jedziemy. Autobus cały się telepie a najbardziej porozsuwane szyby. Oryginalne musiały się chyba już wysypać od tych drgań bo zostały wymienione na gruby pleksiglas.

Dworzec w Bhubaneśwarze jest wielki i tradycyjnie zorganizowany bez sensu i na terenie wyglądającym jakby właśnie był zaorany. Autobusy jadą po skibach falując ciężko. Na dodatek jest położony strasznie daleko od centrum. Przynajmniej ten bo ponoć jest jeszcze jeden. Nie da się inaczej – bierzemy rikszę do strefy gdzie są polecane hotele. Cena 120 rupii. I tak spodziewałem się więcej więc targowaliśmy się bez przekonania. Pierwszy hotel o nazwie jak miasto i z wejściem od głównej ulicy wygląda z wierzchu przyzwoicie. Ceny ma przekrojowe ale wolny pokój jest tylko z klimatyzacją i kosztuje 900. Cena nie podlega negocjacji. Zaraz obok jest drugi – Upasana, więc idziemy sprawdzić. Szału nie ma. Pani startuje z ceną 840. Skąd się wzięło to 40? Pokój bez klimy znośny z dużym tarasem. Wydziwiamy jednak oglądamy beznadziejny tańszy i zbieramy się obejrzeć tamten za 900 w poprzednim hotelu. Zbieranie się z gratami robi zazwyczaj na właścicielu odpowiednie wrażenie i jest bardziej skory do negocjacji. Ostatecznie cena ustalona jest na 750rupii. I tak jestem ciekawy jak wyglądał tamten za 900. Dałem tysiąc i resztę mam odebrać przy wymeldowaniu. Ciekawe czy nie będzie sadzić problemów. Meldunek w hotelu zawsze trwa a ilość papierów do wypełnienia jest znaczna. Na początek wpisujemy się w księgę gości. Są różnice między hotelami ale zazwyczaj wpisujemy imię i nazwisko i adres w Polsce. Numer paszportu, datę i miejsce wydania. Czasami też datę ważności. Skąd przyjechaliśmy i dokąd pojedziemy. Datę i miejsce wjazdu do Indii, przewidywany czas pobytu. Czy będę pracować czy nie. No i trzeba się podpisać. Potem jest drugi kwit kopiowany przez kalki na dwie kopie. Wpisujemy tam w zasadzie to samo co w książkę dodając informację o Wizie. Data i miejsca wydania, rodzaj wizy i datę ważności. Znowu podpis. Na koniec jest jeszcze kwit zapłaty na którym też się trzeba podpisać. Często trzeba to wypełnić dla każdej osoby.

Idziemy na miasto jeszcze coś zobaczyć bo niewiele dnia zostało, a po drodze obiad – niestety w knajpie wegetariańskiej. Bindu Sagar to wielki zbiornik rytualny znajdujący się w otoczeniu kilku świątyń. Tam spędzamy odrobiną czasu aż do zmroku. Zakupy i do hotelu. Mamy TV satelitarną więc można znaleźć jakąś telewizję z muzyką indyjską. Woda w gorąca ale z jednego kranu. Zimna z drugiego i trzeba mieszać na sobie lub w wiadrze.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.