Jaipur-Rantambore-Kota
Trzeci dzień z rzędu to samo śniadanie – prawie. Ale kanapki z kurczakiem mają naprawdę dobre. Zresztą kanapki z kurczakiem to rzadkość i trzeba korzystać. Niestety dziś trzeba się w końcu wylogować z tego hotelu. A to taka mała ostoja cywilizacji. Ale gdyby było tak wszędzie w Indiach Indie nie były by Indiami. Godzina jest barbarzyńska. 9 nie jest dla normalnych ludzi. O tej porze roku o 9 godzinie jest chłodno –mimo pięknej słonecznej pogody. To jest właśnie specyficzne. o 8 można chodzić w pełnym słońcu w czapce i polarze. Między 9 a 11 można zdjąć czapkę. Po 11 trzeba zdjąć polar. Między 13 a 16 ekstremiści mogliby założyć krótkie spodenki. Po 18 wraca do łask polar.
Dziś czas na realizację planu – Park Narodowy Rantambore w 1 dzień. Pociąg zarezerwowany trzeba się tylko dostać na dworzec. Iza pogrywa z rikszarzami pod hotelem na całego. Ale ja się nie dziwię. I tak przepłacamy i tak ale im się czasem w głowie przewraca i już nie wiedzą ile żądać. Więc ten co się do nas wyrwał dowiedział się, że albo bierze 50 albo spadówa. Do Sawai Madhopur mamy ledwo powyżej 2h więc luz. Jest mały problem z czasem. Safari w parku zaczyna się o 14:30 ale tzw boarding na pojazdy jest o 14 a trzeba się zgłosić 45 minut wcześniej, czyli o 13:15. A właśnie wtedy zbiegiem okoliczności właśnie przyjeżdżamy a jeszcze trzeba jakoś tam dotrzeć z dworca. Tam – jest dobrym określeniem bo w zasadzie nie wiemy gdzie to jest. W czasie rezerwacji biletów trzeba było wybrać miejsce gdzie rozpoczynamy. Było ich trochę ale co z tego jak my nigdy w Sawai Madhopur nie byliśmy. Wybrałem Forest Booking Center, bo zakładałem, że to jakieś ich biuro i będzie łatwo ich znaleźć. Pociąg efektownie spóźnił się 15 minut więc na dzień dobry jesteśmy już spóźnieni.
Stacja w Sawai Madhopur nie jest duża ale i tu przypałętał się jakiś rikszarz i chce pomagać. Izę doprowadzają do białej gorączki i jak tak dalej pójdzie przestanie przez nich lubić Indie. Iza chce zostawić duże plecaki w przechowalni, która ponoć tutaj jest. Rikszarz mówi, że zaprowadzi ale Iza nie wierzy i idziemy po Informacji turystycznej której zwykle nie ma jak jest potrzebna ale tym razem jakoś jej się udało. Pan jest znudzony i chyba zdziwiony że ktoś się u niego jednak pojawił. Przechowalnia jest na końcu peronu pierwszego a Forest Booking Center jest 2 km stąd. To dobrze bo w sumie wcale nie miałem pewności że to w ogóle w tym mieście jest. Rikszarz, który cały czas na nas czekał przebąkną coś – a nie mówiłem. I niby prowadzi nas do przechowalni. Idziemy ulicą dojazdową do dworca. Nie dochodzi ona do samego dworca więc teren wokół jest nawet uporządkowany. Ale dalej zaczyna się swojski bazarek jedzeniowy. Dochodzimy do rikszy i mówi żeby wsiadać. Iza wyzwała go coś o mendy i robi w tył zwrot, że wcale nas nie chciał zaprowadzić nas do przechowalni tylko od razu do rikszy. A mnie się wydawało co innego ale Iza jak złapie pianę to ciężko z nią się dogadać. Nie wiem po co chciała zanosić te bagaże do przechowalni jak tam zaraz będziemy musieli wypełniać furę formularzy a cały czas jesteśmy spóźnieni. Pokrzyczeliśmy sobie na siebie ku uciesze gawiedzi i pospólstwa. Zarządzam podążanie za rikszarzem, który jak się okazało chciał nas podwieźć do tej przechowalni. Skoro jest na końcu pero to może to być nawet za 1 km. Gramolę się z tymi plecakami do przechowalni bo na Izę nie można już liczyć. Jakby mogła to rozdrapała by brezent w rikszy. Jasne że mogę zostawić bagaże w przechowalni ale jak pan skończy remont. Remont polegał chyba na remoncie szafki na bagaże z której pan właśnie wymontował łomem trzy deski. Nie wiem czy je będzie wymieniał i czy raczej nie powinien zastanowić się nad wymianą całego regału. W zasadzie mógłby wymienić cały budynek a na końcu siebie. Przyszedł jakiś manager. Ważna fisia – szef przechowalni. Jasne, że on może ale przecież on musi papiery wypełnić, zrobić ksero paszportów i w związku z tym musiał by udać się gdzieś daleko. Z tonu wynikało, że dziś już by nie wrócił. Rikszarza ledwo rozumiem ale coś mówi żeby dać sobie spokój i że jakoś będziemy sobie radzić z tymi bagażami. Szkoda więcej czasu jedziemy do Forest Booking Center.
Forest Booking Center obwieszone jest ludźmi i wygląda jak pociąg obwieszony informatykami wyjeżdżającymi do Niemiec do pracy. Na miejscu nie wiadomo o co chodzi. Są jakieś okienka, są jakieś kolejki ale nie wiadomo czy turystów czy obsługi. Rikszarz prowadzi mnie do okienka nr 6 ale tam się nic nie dzieje więc idziemy do okienka nr 4. Gość pyta czy mam bilety. Bilety znikają a gość strasznie marudzi, że jesteśmy spóźnieni. W sumie dobrze, że ten rikszarz jest ze mną bo choć słabo zna angielski to i tak lepiej bo reszta wokół ani w ząb. Dostaję nowe wydruki – niby właściwe bilety i numer naszego busa. Po parku można jeździć 3 rodzajami pojazdów. 6 osobowymi jeepami – ale to opcja dawno wykupiona i dwoma rodzajami busików. Benzyna i Diesel. Benzyniak zabiera 16 a Diesel 20 osób. Diesel ze względu na hałas uważa się za najgorszy. Ale cóż jak parę dni temu zamawiałem przez internet to były wolne miejsca na Diesel. Autobusik jest cabrio ściętym na wysokości ramion. Numer może i mam ale pojazdy nie mają opisów. Ponownie przydał się rikszarz który znalazł właściwego kierowcę. I tu nowa niespodzianka musimy dopłacić 320 rupii za osobę. Nie bardzo wiadomo skąd się te pieniądze wzięły bo przecież zamawiając przez internet dostałem cenę total i mowy nie było o jakiejś kasie. Ale prowadzą mnie pod tabelę cenników gdzie te wszystkie sumy są. W skład całości wchodzi bilet do parku, jakiś podatek, opłata za przewodnika i opłata za autobus. Nawet nie dostanę żadnego pokwitowania ani biletu na te kwoty. Iza i tak twierdzi, że nas robią w bola. No to mamy do wyboru albo zapłacić albo zrezygnować i stracić te 950 rupii które już wpłaciłem. Na dodatek jest problem z naszymi plecakami. Zakładałem, że będzie można je zostawić w tych biurach ale nie idzie się z nimi dogadać. Kierowca naszego autobusu ewentualnie się zgodzi za 100rupii. Dobra. Zasiadamy w busiku i czekamy na rozwój sytuacji. Wychodzi na to, że przewodnik i transport to są firmy niezależne i park narodowy nie będzie w ich imieniu pobierał pieniędzy. Wszyscy płacą to i my płacimy. Plecaki znalazły swoje miejsca za kierowcą i przewodnikiem.
Na początek ruszamy przez miasto zebrać resztę safarowiczów. Jak kierowca rwie przez miasto to w tym odsłoniętym samochodzie głowy urywa. Tuż przy bramie parku dopadają nas sprzedawcy. Sprzedają między innymi kapelusze. Dość fajne z wyszytymi tygrysami. Cena startowa 1500 rupii. Normalnie ich wyśmialiśmy. Zapytałem czy te kapelusze są ze złota. Zapytali konspiracyjnie ile chcemy dać. Ustaliliśmy między sobą, że max 300rupii. Wił się jak piskorz i schodził z ceną aż w końcu kupiliśmy za 350. Gdy już odjechaliśmy, sąsiad – hindus zapytał ile zapłaciliśmy i powiedział, że takie można kupić za 100 i że przepłaciliśmy. No cóż przyzwyczailiśmy się, że należy się cieszyć z ceny uzyskanej a nie potencjalnej. Kierowca nie oszczędza autobusu i traktuje go jak terenówkę. Jedziemy bezdrożami poskrzypując blachami. Przewodnik zaczął od gadki, że to duży teren a tygrysów tylko 30 i że możemy nie zobaczyć. Jak ktoś zaczyna taką gadką to od razu słyszę zapowiedź, że pojeździmy sobie tu trochę ale o tygrysach zapomnijcie.
W parku funkcjonuje 7 tras po których przemieszczają się pojazdy. Trasa dla danej grupy jest wybierana losowo. Dostajemy 1. Sceneria jak z Far Cry 2. Jedziemy przez las a w oddali na wzgórzu widać fort. Na lewo małpy na prawo jelenie i sarny. Co jakiś czas przystajemy i przewodnik opowiada. Przy budynku w lesie przystanek na siku. Krótka przerwa. Wtem słychać w pobliżu okrzyki i wszyscy się podrywają. Między dwoma jeepami 30 metrów od nas idzie tygrys. Staną między gapiącymi się z wozów ludźmi i zastanawiał się co zrobić. Wszyscy poderwali się do aparatów. Tygrys spokojnie poszedł w krzaki. No Iza oczywiście była w kiblu, a raczej w krzakach za, bo kibel był zamknięty na kłódkę. Ale przewodnik jak już zwietrzył tygrysa to nie odpuszcza. Chyba sam dawno go nie widział bo najwyraźniej jest podekscytowany. Maruderzy wsiadają prawie w biegu i nasz wóz rusza z kopyta jakby wiózł ziemniaki. Ujeżdżamy kawałek i stajemy. Chwilowo nic się nie dzieje ale widać sarnę która nie patrzy na nas tylko gdzieś w las i ma sterczące uszy. Może sikać jej się chce? Ale nie po chwili spłoszona ucieka prosto na nas. Z krzaków wychodzi tygrys i najspokojniej w świecie przechodzi metr od naszego autobusu. Trochę chyba nie wie co zrobić. Kolacja mu uciekła. Przeszedł drogę i poszedł do wodopoju. Przez chwilę go nie było widać. Kierowca pojechał dalej do miejsca gdzie rzeka zbliżała się do drogi. Po chwili rozległy się pohukiwania samców jakiś rogatych w ostrzeżeniu przed niebezpieczeństwem. Oj kolacja się chyba oddala. Drapieżnik wyszedł nad drogę i zaczął nią iść. Olewał to, że za nim jedzie 20 ludzi a przednim wycofuje się jeep z sześcioma. W końcu znudzony położył się na drodze. Leżał tak kilka minut poziewując. Cała fotograficzne wyposażenie autobusu pikało, rzęziło silniczkami i trzaskało migawkami. Wszyscy uruchomili co mieli. W końcu wstał i poszedł dalej drogą. Jasne – kto by się przedzierał prze chaszcze, moczył nogi w strumieniu czy też targał grzywę gałęziami. Droga jest i trzeba nią iść. Tygrys chyba dawno tu nie był i postanowił potwierdzić przynależność tego terenu do siebie bo co lepsze drzewa postanowił oznakować. Sytuacja się przedłużała i dogonił nas jeszcze jeden autobusik i jeep. Chyba nic wcześniej nie zobaczyli i byli głodni wrażeń. W końcu ich przepuściliśmy żeby mogli uruchomić swoją elektronikę. Zawróciliśmy i jechaliśmy dalej trasą nr 1 ale nic już tak nie ekscytowało jak spotkanie z tygrysem. Na lewo pawie na prawo langusty. Wracamy bo kończy się nasz czas w parku. Tygrys nie zszedł z drogi i dogoniliśmy już całkiem spory tabor aut podążający za tygrysem. Tygrys podprowadził nas aż do wyjścia z parku. Pewnie pomyślał – a wyprowadzę ich niech już sobie idą. Pewnie się zgubili.
Jest już wieczór i na pokładzie pędzącego z powrotem kabrioautobusu zrobiło się chłodno. Przewodnik rozwozi pasażerów skąd zabierał. Nawet zapytał pod jaki hotel nas podwieźć a gdy się dowiedział, że dziś odjeżdżamy pociągiem wysadził nas możliwie najbliżej stacji i pokazał kierunek. Jest wczesny wieczór i słońce już zachodzi. Do pociągu mamy trochę ponad godzinę. W pobliżu trafia się bankomat a nieopodal swojska lokalna restauracja. Przed wejściem ma głęboki wykop i kładkę z bambusa a kibel w piwnicy pod schodami bez drzwi. Ale za to jedzenie przyzwoite i porcje duże. Turyści chyba tu rzadko trafiają bo jak zwykle stajemy się atrakcją. Jednak menu jest także po angielsku. Tylko trzeba wiedzieć jak wyglądają lokalne potrawy i umieć przypisać je do nazwy.
Do stacji faktycznie jest blisko. Wystarczy tylko przejść wiadukt i podreptać trochę w prawo. Mamy niby jeszcze trochę czasu a trafia się sklep z alkoholem. W stanie Radżastan piwo Kingfisher powinno kosztować 70 rupii. To oficjalna cena z podatkami. Sprzedawca często próbuje jednak od obcokrajowca ugrać co więcej. Cena według niego to 100 rupii. Zaczynam się z nim droczyć i pokazywać i pokazywać cenę na etykiecie. Żeby zaspokoić jego pazerność pokazuję mu na palcach, że dam 80, ale z 200 rupii za dwa piwa wydaje mi 20. No to z szerokim uśmiechem macham ręką żeby dał więcej. Zebrało się też trochę gapiów i konsumentów z zainteresowaniem przyglądając się naszym targom. Niektórzy też przyszli po piwo więc i tak widział bym ile płacą. Z pewnym ociąganiem oddaje mi jeszcze 20. Ciekawe, że winnych sklepach potrafią pokonać chęć zarobienia łatwym kosztem i jakoś cena jest normalna. Chyba nie myślą, że to piwo i tak jest dla nas tanie. 70 rupii za piwo to 4.9zł W żadnym sklepie przecież piwo u nas tyle nie kosztuje.
Mamy jeszcze 8 minut ale lepiej nie ryzykować bo rozkłady nie są tu precyzyjne i minutowe zmiany mogą powstać w każdej chwili. Zresztą pisze to nawet na naszych e-ticketach. Zanim dopadliśmy do naszego wagonu byliśmy już nieźle upoceni, a pociąg i tak odjechał 15 minut później. Półtorej godziny szybko zleciało bo większość drogi gadałem z jakimś wykładowcą w szkole gdzie uczy elektroniki. Przeważały tematy ogólne. O pogodzie w naszych krajach, o kuchni o filmach indyjskich i co widzieliśmy w Indiach a co warto zobaczyć. Dostaliśmy nawet zaproszenie do niego do domu na obiad żeby poznać prawdziwą domową indyjską kuchnię. Gotuje jego mama. Mieszka w Kocie więc teoretycznie było by to możliwe ale chyba nie skorzystamy.
Iza od razu olała pierwszego rikszarza który do nas podszedł. Ale ja nie wiem dlaczego olani rikszarze tak bardzo chcą nas zabrać mimo olania. Idziemy do drugiego, który według Izy sympatyczniej wyglądał i nie narzucał się. Istnieje między rikszarzami pewna zasada. Ten który pierwszy zobaczy klienta ten ma pierwszeństwo. Rikszarze często tego przestrzegają, więc ten drugi pokazał nam, że powinniśmy jechać z tym namolnym. Izie jak zwykle wtedy podgrzewa się woda w chłodnicy. Nie chcą zarobić, to żaden na zarobi i wychodzimy z dworca. Dogonił nas ten niby sympatyczny i niby ostatecznie się zgadza. Ale ten pierwszy też podszedł – że niby wybrany przez Izę nie umie angielskiego. A jak już wsiedliśmy to ten pierwszy i tak usiadł obok kierowcy i jechał z nami. To bardzo denerwujące jest bo może świadczyć o tym, że chce zgarnąć prowizję z hotelu. A jak do niego wejdzie po przyjeździe to będziemy musieli iść do innego bo nam doliczą prowizję. Stajemy więc między hotelami – bo zaraz obok jest drugi i czekamy na rozwój sytuacji. Całe szczęście nie poszedł ale postali jakiś czas, nie wiadomo po co.
W Kocie nie ma zbyt wielu polecanych hoteli. Ten pod który podjechaliśmy to Phul Plaza. Nazwa szałowa. Oni tak lubią. Dodatek w nazwie palace, plaza czy resort tak naprawdę nic nie znaczą. Tak samo jak ich gwiazdki. Fasadę ma niezłą a w piwnicy bar z alkoholem. Oglądamy ceny które znacznie różnią się od przewodnikowych. Chciałem już je negocjować ale Iza mówi żebyśmy najpierw obejrzeli bo na razie to nie wiadomo nad czym mamy negocjować. Może się okazać że pokoje ma na tyle kiepskie że nie będzie nad czym. Jedziemy rzężącą windą na 3 piętro. Pokój zwykły, nie za duży, z nieodrzucającą łazienką. Tu i tam zaczątki grzyba. Ale jest telewizor lcd to pewnie dlatego ten pokój to w nazwie lux ma. Generalnie obleciał by ale nie za 1200. Za 1200 to mieliśmy w poprzednim hotelu bajerancki pokój. Na portierni Iza mówi twardo – Możemy wziąć za 800 rupii ze wszystkimi podatkami. Młody portier drapał się po głowie coś tam mamrotając. Dla niepoznaki odebrał telefon. Chyba jednak widział, że jesteśmy gotowi wyjść i uznał że lepszy klient za 800 niż żaden. Wypełniamy księgi meldunkowe gdzie również jest wpisana cena i chyba nikt na tej stronie księgi nie zapłacił 1200. Nawet za 800 przysługuje nam jednak – jak się okazało – mydło i ręczniki, ale papier toaletowy już nie. Zazwyczaj wysyłają z nami wtedy kogoś z serwis roomu żeby zaniósł nam bagaże albo ręczniki i włączył nam światło w pokoju. Wypada dać jakiś napiwek. Nie więcej niż 10-20 rupii.