Do Portugalii
Pora opuścić Hiszpanię i zająć się głównym celem wyprawy – Portugalią.
Ranek jest chłodny i jeszcze długo słońce nie pokaże się ponad drzewami. Trzeba zasilić się polarem. Niestety zwinięcie obozowiska trwa i zazwyczaj wyjazd przed 10 jest niemożliwy a przed 11 to sukces. Wymeldowanie odbywa się bez problemu i mimo, że właściciele campingu kompletnie po angielsku nie rozmawiają to przecież nie przyszliśmy pytać o buraki. A jak wzajemne intencje są znane to reszta idzie prosto. Za dwa noclegi zapłaciliśmy 36,96 euro co dawało mniej niż 18,5 euro za dobę. Naprawdę dobra cena.
Do dyspozycji mieliśmy 3 GPS-y. Pierwszy to wbudowany w auto i najwygodniejszy Amundsen. Odświeżyłem mu przed wakacjami mapy do najnowszej wersji. Jego słabością jest – oprócz braku informacji o fotoradarach – brak możliwości dokładnego podejrzenia jaką on właściwie trasę wyznaczył. No i aktualizowany był tylko raz do roku. Drugi to zakupione przeze mnie Sygic na androidzie. Fajne mapy całego świata. GPS offline-owy i nie jest potrzebny internet – co najwyżej do sprawdzania ruchu na drogach i problemach. No i oczywiście nieśmiertelny Google jednak potrzebujący dostępu do internetu – co za granicą może być kosztowne.
Otóż co do drogi na południe Portugalii – każdy z nich miał inne zdanie. Nie kłóciły się wprawdzie raczej z milczącą wyższością dawały do zrozumienia co sądzą o pozostałych. Samochodowy Amundsen sugerował drogę bardziej przez Hiszpanię, wyraźnie dłuższą ale zapewne przez swoje ustawienia – najszybszą. Po zmianie ustawień planowana trasa jakby zbliżyła się do trasy marzeń Izy. Na oko bo niestety – brak możliwości podglądu całej trasy.
Jedziemy. Na razie tak jak chciał Iza – drogą N-120. Traktowana jest jak droga szybkiego ruchu, większość skrzyżowań bezkolizyjnych i dopuszczalna prędkość 100km/h – czyli nieźle. Dodatkowo malowniczo biegnie przez wąwóz rzeki Sil. Wiadomo było, że po kilkunastu kilometrach będziemy musieli zjechać z niej na drogę OU-533. Pogoda dobra i widoki znakomite. Mimo jednak wzmożonej uwagi nie udaje się trafić w zaplanowaną drogę. Zanim się zorientowaliśmy minęło ze 20km. A na dodatek rękę dałbym obciąć, że wspomnianego numerka drogi na próżno było poszukiwać. Nie wiem jak chciał nas poprowadzić Amundsen, ale „ciągnął” ostro na zachód drogą N-120 prawdopodobnie do autostrady A-52. Zawracamy i mimo aktualnej papierowej mapy też nie udaje się znaleźć zjazdu. Z opresji wyratował nas Google. Nic dziwnego – że były problemy. Zjazd nie miał oznakowania z numerkiem drogi a trzeba było zjechać w miejscowości Petín. Na nią też nie było zjazdu. Po prostu trzeba było wiedzieć gdzie a Google widział. Po zjeździe dopiero po kilkuset metrach na drugim rondzie pojawiło się oznakowanie drogi OU-533. To już zwykła i kręta droga, którą ostatecznie i tak dotarliśmy do autostrady A-52 ale zupełnie w innym miejscu niż planował GPS. I w końcu w okolicach miejscowości Verín wjechaliśmy na drogę A-75 która biegła prosto do granicy z Portugalią by tam zmienić numerek na A-25.
Przejazd przez granicę jak to w Unii Europejskiej nie odbył się jakoś szczególnie spektakularnie – nie tak jak pomiędzy Francją a Hiszpanią gdzie stali uzbrojeni po zęby żołnierze. Po prostu zwykła tablica informacyjna, że Protugalia a zaraz potem o dopuszczalnych prędkościach i opłatach za autostrady, a zaraz po minięciu Río Támega pokazał się punk poboru opłat. Nie za wiele wiedzieliśmy wcześnie o metodach poboru opłat w tym kraju. Wydawało się, że nie ma się co przejmować – przecież jak nie zapłacimy to nie przejedziemy. A tu niespodzianka. Droga bez żadnych budek i szlabanów, jak gdyby nigdy nic biegnie dalej. Jest tylko zjazd da „chętnych” – dwupasmowe wybrzuszenie gdzie część samochodów zjechała a część jak gdyby nigdy nic pojechała dalej. Jakoś tak podświadomie zjechaliśmy tam, chociaż jakoś nie było to oczywiste i prosiło się żeby jechać dalej. Stojąc w niewielkiej kolejce mieliśmy czas na rozważania i przyglądanie się dwóm młodym pracownikom którzy pomagali przy wydawaniu biletów – tak się nam przynajmniej wydawało.
W bramce żadnych kiosków – po prostu niewielki automat. Żeby nie było zastanawiania się – tych dwóch pracowników uwijało się żeby przyśpieszyć kolejkę zadziwionych kierowców. Przynajmniej ja byłem zadziwiony. Poproszono mnie o kartę kredytową ale dałem aliorową kartę w Euro. Jej status to karta debetowa przedpłacona. Automat odrzucił ją i parcownik grzecznie poprosił raz jeszcze o kredytową bo ta nie jest. Dobrze, że jeszcze mam kartę WIZZ wydaną przez Raifaisen. Tą przyjęto i dostałem paragon, który był jednocześnie biletem i z niego i lakonicznego wyjaśnienia pracownika zrozumieliśmy że teraz możemy jeździć po autostradach ile chcemy a opłata będzie pobierana z karty kredytowej. Na bilecie był nawet numer rejestracyjny naszego samochodu choć nigdzie go nie podawałem. Musiał się sczytać z jakiejś kamery. I faktycznie ledwo co odjechaliśmy a nad drogą pojawiły się podwójne rzędy rusztowań z zamontowanymi dziwnymi kamerami a poprzedzała je tablica informacyjna że zaraz zostaniem sczytani i cena za bieżący odcinek. Całość kojarzyła się nieco z naszym viatoolem dla ciężarówek. Tylko ceny jakieś takie bo jak wynikało z pierwszej tablicy, że zapłaciliśmy 0,75 eurocentów za kilka kilometrów. Jakby to przemnożyć przez liczbę kilometrów która nas jeszcze czeka to tanio nie będzie. Ale puki co eurasy gdzieś tam schodzą z karty, nie widać tego więc nie ma się co dziwić. Tym bardziej, że z tej karty i tak nie zamierzałem korzystać na tym wyjeździe więc nie czuło się, że to koszt wchodzący w ogólne koszty tego wyjazdu.
Pora rozejrzeć się za gazem. w/g internetu najbliższa stacja z LPG w miarę po drodze jest w Vila Real tylko trzeba trochę zjechać z autostrady. Stacja to CEPSA – hiszpański koncern naftowy, który posiada wiele stacji w Portugalii. Po drodze mijaliśmy supermarket „CONTINENTE” i obiecaliśmy sobie do niego zajrzeć w drodze powrotnej. Sądząc po cenie na stacji LPG w Portugalii jest tańsze niż w Hiszpanii. Za 31,91 litra zapłaciliśmy 17,49 euro. Zabawne że po drugiej stronie tego ronda była jeszcze druga stacja BP ale nie widać było czy jest tam gaz.
W markecie zawsze coś można kupić. Tym bardziej, że to pierwszy sklep napotkany w Portugalii. Szybki wyciąg z cen. Portugalskie piwo „Super Bock” po 1,19 euro za pólitrową puszę ale 50% promocja. Prawdziwa okazja. Wino Terras del Rei w Polsce po 25zł tu w promocji 1.79euro. No i pierwsze Porto Calem Tawny w promocji za 4,49euro. Do spróbowania na wieczór. Poza tym, kupiliśmy jeszcze mleko do kawy (0,69euro) owoce, pomidory, sery i pieczywo. Taki skrócony przegląd lokalnych specjałów.
Wydawało mi się że pamiętam jak wrócić tą samą drogą do autostrady ale jakoś nie szło i powrót zaczął się wydłużać. Jedziemy peryferiami miasta. Chyba trzeba będzie zwrócić. Zawracamy a tu niezłe miejsce na popas. Zacienione miejsce ze źródełkiem i kamiennymi stolikami.
Wracamy na A24. Temperatura rośnie. Już myślałem, że ten wyjazd będzie inny i zimniejszy iż pozostałe nasze wyprawy na południe. Tymczasem temperatura pięła się w górę by w końcu osiągnąć 40 stopni. Jakby w termometrze w aucie był rtęciowy termometr to pewnie bym stukał w rurkę żeby sprawdzić czy nic w niej się nie zapowietrzyło. Droga stała się nudna i wręcz nużąca. Takie wielokilometrowe przejazdy – nawet dobrą drogą – powodują że bardziej chce się spać. Za miejscowością Viseu nieoczekiwanie z numerków drogi znikł opis A24. Zostało IP3 i E801. Znikły też bramki z opłatami. Droga co raz częściej zmieniała się w jeden pas w każdą stronę oddzielony betonowym klockiem. Niby miała jeszcze czasami status szybkiego ruchu ale pojawili się maruderzy a przez betonowy klocek wyprzedzanie stało się niemożliwe. Czasami pojawiał się pod górkę pas do wyprzedzania co ratowało nieco sytuację ale do autostradowej prędkości było daleko. Robiło się późne i powoli docierało do nas, że dotarcie za dnia na samo południowe wybrzeże nawet w okolice Albufeiri, może okazać się niewykonalne. Dopiero na obwodnicy Coimbry mieliśmy wjechać na jedną z główniejszych autostrad E1, która biegła już do na sam „dół” Portugalii.
No i wjechaliśmy ale bez pompy i fanfar za to przez bramkę opłat, która wyglądała zupełnie inaczej niż poprzednie. Tu człowiek jedzie szybko jak może a tu taka sytuacja. Na zastanowienie czasu nie wiele. W końcu mamy to opłacone kartą. Szlabanów nie ma, jedni przejeżdżają bez zatrzymywania a inni przystają i coś „marudzą” przy jakiś słupkach. Chyba pobierają bilety? Ale nam przecież ściągają z karty? Zanim podjęliśmy jakąś mądrą decyzję, przejechaliśmy niezatrzymywani przez jedną z bramek z zieloną literą V. A było fajnie i bez stresu. Jakoś usiłowałem się pocieszyć, że przecież ściągną nam z karty i na jakiś czas stłumiłem swoje i Izy wątpliwości.
Droga E1 to droga międzynarodowa i choć przez kawał Portugalii biegnie opisana jednym numerkiem to – w na naszej trasie – jako droga krajowa przebiega kilkoma autostradami krajowymi A1, A13 i A2. Przez sporą część tej drogi na niebie widać coś jakby smog, ale na stacjach benzynowych w TV ciągle pokazują pożary lasu a na trasach ciągle było widać jadące wozy straży pożarnej. Sądząc po tym i temperaturze chyba gdzieś mocno las im się pali. Jeszcze przed Santarém tankowanie gazu na BP 28,63 litra za 18,58 euro. Zaraz potem na wysokości Santarém przy zjeździe z A1 na A13 ponownie bramka. Gdzieś tam jeszcze ukłucie niepokoju a le ogólnie bez głębszy refleksji przejechaliśmy znowu bramką gdzie nic nie trzeba było robić.
W między czasie Iza zastanawiała się gdzie wcześnie przenocować, ponieważ pierwotny cel nie będzie jednak osiągalny w rozsądnym czasie. Wertując przewodni znalazła na zachodnim wybrzeżu Lagunę ciepło opisywaną przez przewodnik. Była to laguna de Santo André, wybrzeże de Santo André no i Camping oryginalnie Laguna de Santo André. Trzeba było tylko z drogi A2 zjechać na IC33 i kierować się na zachód. Przy zmianie drogi z A13 na A2 bramki nie widziałem ale zaraz po zjechaniu na IC33 była. Normalnie chyba tam ci co pobrali wcześniej bilet powinni zapłacić. Dla nich były nawet szlabany. No ale my zarejestrowaliśmy kartę więc gładko omijamy bramkę. Albo ze względu na porę albo na boczne położenie droga była mocno pustawa. W sumie słońce świeciło już nieco na czerwono ale jescze ni było późno. W końcu trzeba było zjechać ostatecznie z dwupasmówek. Kombinacjami dróg EN261 doprowadziła nas do miejscowości o nazwie laguny i praktycznie na wysokości tablicy z nazwą trzeba było skręcić z głównej drogi w rzadki las w którym jak twierdził GPS powinien być camping. I był.
Szarzało już i wiadomo było że namiot będziemy rozstawiać po ciemku. Dobrze, że nie zdecydowaliśmy się na jazdę dalej na południe bo chyba trzeba by nocować w samochodzie. Przed campingowym szlabanem po prawej stronie był wygodny parking asfaltowy. Niestety recepcja była już zamknięta a rolę recepcjonisty pełnił szlabanowy. Niby dobrze mówił po angielsku, znaczy nie jąkał się ale jakoś go nie rozumiałem. Razem z Izą jakoś to udało się odszyfrować. No w sumie to nie przyjechaliśmy sadzić buraków to przynajmniej ogólnie temat rozmowy był nam wszystkim znany. Minimum formalności, musieliśmy tylko zostawić dowód a formalności dokończyć jutro. Zawsze się boimy zostawiać dokument bo a nuż zginie a tu jeszcze kawał podróży. Może kredytu na Camping na niego nie wezmą. Camping jest spory i jak zwykle problemem jest znaleźć miejsce w pobliżu łazienki. Tak nie za blisko i nie za daleko. Jak za blisko to ludzie będą się kręcić po nocy koło namiotu a jak za daleko to wiadomo. Teren jest słabo zalesiony i bardzo piaszczysty. Na oko wszystkie zacienione i równe miejsca już zajęte. Ale ogólnie to jest gdzie postawić namiot. Po krótkich poszukiwaniach w świetle świateł samochodu wybieramy w ogóle nie ocienione ale płaskie miejsce. Blisko kranu z wodą i daleko od innych sąsiadów. Słoneczne poranki są tu grubo przereklamowane i rano na pewno nie będzie gorąco. A po południu to już nas tu nie będzie. Resztę wieczoru zajmujemy się kolacją i winkiem.