Sabang – Podziemna rzeka

Idziemy na śniadanie do hotelowej restauracji. Nie jest wliczone ale można wybrać z karty kilka rodzajów. Decyduje się na omleta z szynką i serem plus grzanki a Iza na sniadanie filipińskie z ryżem i ryba. Do tego kawa. Szynki nie było wiec zmieniłem szynkę na czosnek. Całość 300PHP. Mnie smakowało Iza była lekko rozczarowana.

Celujemy w busa do Sabang na godzinę 9:00 ale zaraz za płotem hotelu zaczęły się komplikacje. Dworzec San Jose gdzie skupia się komunikacja międzymiastowa znajduje się ze 3 km od centrum a ze 4.5 od naszego hotelu. Musimy tam dotrzeć ale okazało się ze nie wszystkie trójkołowce mogą tam jeździć. Tak jakby mieli jakieś strefy. Pierwszy coś tam bełkotał ale podejrzewaliśmy podstępni szybko podeszliśmy do innego. Siedział tam młody chłopak i znacznie lepiej umiał po angielsku i powiedział nam ze za 50PHP może nas podwieźć do miejsca skąd wygodnie złapiemy dalszy transport do dworca. Czas płynie i nie ma co wydziwiać. Ciasne te trójkołowce i na tej ławeczce mieścimy się z trudem a raczej nie mieścimy bo pół mojego półdupka jedzie już poza ta przyczepką.

Wysiadamy na National Avenue – to prosta droga za miasto i na dworzec. Myśleliśmy o Jeepneyu ale pierwszy nawiną się trójkołowiec. Akceptowalna cena z tego miejsca to 100 PHP i na tyle się godzimy. Kierowcy są mili i coś tam dopytują ale pierdzenie tego motorka plus ich słaby angielski nie sprzyjał prowadzeniu konwersacji. Zresztą –  trudno im zrozumieć, że mamy już jakiś plan i nie chcemy żeby on pomagał nam w organizacji czasu. A już kompletnie trudno im zrozumieć ze ktoś zwiedzanie podziemnej rzeki chce sobie zorganizować sam. Stąd zaraz propozycje zawiezienie nas gdzieś gdzie takie gotowe wycieczki sprzedają a oni już widza tą prowizja która mogli by za to dostać. A tu pech.

Dworzec duży, ruch tez a jeżeli dodać do tego, że w okół znajduje się targowisko miejskie całość sprawia wrażenie kompletnego chaosu i pozbawione sensu.

Kierowca nie wiedział gdzie jest stanowisko Lexus busa kierowali go ludzie z dworca i prawie mu się udało bo wysadził nas naprawdę blisko. I byliśmy o 9 czyli teoretycznie o czasie. Ale busa już nie było tylko dywagowaliśmy dlaczego. Pani w kasie zaproponowała nam następny o 10:30 Mógł jeszcze być bo mieścił się w widełkach czasowych mojego planu ale teraz mamy 90 minut wałęsania się po ubłoconym po wczorajszym deszczu dworcu. Jeszcze zanim kupimy bilety idziemy się rozejrzeć. Przyplątała się zaraz jakaś dobra dusza która chciała „pomóc”. No to podpytaliśmy ile jedzie lexus a ile jeepney. Lexus godzinę krócej wiec chyba nie ma co szukać innych środków transportu. To idziemy jeszcze poszukać stanowiska Cherry busa którym jutro będziemy jechać do El-Nido. Zabawne bo autobus z godziny 9 ciagle jeszcze stał. Nawet pan pytał czy wsiadamy. No ale przynajmniej wiemy co i jak. Wracamy do zagrody Lexus busa i kupujemy 2 bilety do Sabang po 250 PHP. Chyba zdrożało bo miałem informacje, że po 200. Pani z zadowoleniem przyjęła nasz powrót oznajmiając, że wiedziała ze wrócimy bo tylko oni mają dobry transport i ze ona tyle już tu pracuje, że wszystko wie. Cały ten Lexus Bus to zagroda z wiatą jako poczekalnia z ławeczkami i garkuchnia na wolnym powietrzu. Czekamy a ludzie też się gromadzą. Busy zabierają od 12 do 14 ludzi w zależności od wersji. Zwłaszcza w tej drugiej jest naprawdę ciasno. Nie dość ze mało miejsca na nogi i siedzi się na baczność to i na szerokość jest nie za bogato bo 3 osoby usadzą się na szerokości 2.5. Może jak w rzędzie siedzą sami Filipińczycy którzy są drobniejsi to jest lepiej.

 

Odjeżdżamy z parominutowa poślizgiem wypchani na maksa. Klima ledwo działa ale ostatecznie może być. Przed nami około 90 minut jazdy. Widać ze kierowca kręci lewizny bo od czasu do czasu bierze kogoś na krótka podwózkę a kasę bierze do ręki. A my mamy bilety. No ale co zrobić. Dużo zieleni i biedne bambusowe chatki tubylców wzdłuż drogi. Dużo palm a co jakiś czas widok na morze. Ale jednak się dłużyło. Dobrze ze nie wzięliśmy jeepneya bo niby taniej ale tamci to dopiero jeżdżą zbici i na dachu i wszędzie się zatrzymują.

Sabang to mała wioska po drugiej stronie wyspy ale z niezła plażą ale żyje z tego, że stad zaczyna się wycieczka do podziemnej rzeki – największej atrakcji tej części Palawanu. Terminal Lexusa po tej stronie wyspy to zwykły namiot ogrodowy z panią za stolikiem która dołuje bilety. No i rozkład jazdy. Powrotny który by nam teoretycznie pasował jest o 16:30 a jest 12:40 trudno powiedzieć czy zdążymy czy nie wiec lepiej na razie nie kupować.

Na przystani jest punkt rejestracji permitów. Normalnie stoją tam organizatorzy wycieczek i załatwiają wszystko za wycieczkowiczów. Tacy jak my – indywidualni turyści zdążają się rzadko. Organizacyjnie wygląda to tak, że po rejestracji permitów wsiada się na łódkę motorowa która zabiera 6 osób. Płynie kawałek wysiada w zatoce i idzie kawałek do samej rzeki a potem wsiada się w mniejsze lodzie wiosłowe i płynie do jaskini. Zatem albo płacimy sami za ta pierwsza łódkę albo czekamy aż uzbiera się 6 osób. I ty mieliśmy szczęście i łódka sama nas znalazła. Była to przewodniczka jakiejś zorganizowanej grupy która miała 10 osób i do drugiej łódki właśnie 2 osoby jej brakowało. Reszta poszła gładko bo jej zależało wiec poszła z nami wszędzie. I tak po 185 PHP za łódkę które wzięła ta przewodniczka. Jeszcze mówiła ze nie ma wydać i czy może być po 200 taaa. Całkiem możliwe ze i tak te pieniądze zgarnie ona ale nich jej będzie. Zarejestrowaliśmy permity i przypisano nas do jej łodzi. Wywoływany obecnie numerek to 48 a my mamy 59. To jeszcze chwila czasu. Tu konsternacja – gdzie nasze kwity za płatność za permity? A nie nie mamy – mieliśmy tu zapłacić. Lekkie zdziwienie – chyba nie zdarza się to często ale idziemy do innej budki i płacimy 2 z po 500PHP i opłatę środowiskową 2 x 150 PHP. Chcieli nam jeszcze wcisnąć audioguaidy za 85 od osoby ale podziękowaliśmy. Najlepszy wybieg to jest pytanie czy mają w języku polskim ?.

Popłacone, kolejka zarezerwowana – mamy jeszcze chwile aby się rozejrzeć. Plaża nawet ładna ale duże fale. Widać jak te bangaki męczą się z podejściem do pomostu. Oj będzie bujało. Okazuje się, że przydały by się wodołazy albo klapki bo wiele ludzi miało mokre nogi. No cóż będzie na boso a buty w folii. Na razie mieliśmy szczęście. Załadunek odbywał się z swych pomostów. Jeden zalewamy fala przy budce rejestracji i drugi – pływający zaraz obok. Ten pływający falował razem z fala ale można było wsiąść suchą nogą. Właśnie tam wsiadaliśmy. Przewodniczka płynęła z nami. Bangaka trzeszcząc i postękująca ruszyła pod fale. Aby dopłynąć do początku rzeki trzeba było wyjść z zatoki i płynąc do następnej. Gdy brakło osłony zaczęło kołysać jeszcze bardziej. Bałem się o Izę bo trzęsło mocno. Rejs trwał ze 30 minut i kończył się przy porośniętej dżungla plaży. Tu zaczęły się „schody” pomostu brak. Wodowanie przy fali po kolana w wodzie. Czas zdjąć buty. Mogę je nawet zostawić bo wracamy ta sama łodzią. Pierwsza fala i nogi mam już mokre do połowy uda razem ze spodenkami. No trudno to cześć tej wycieczki.

Teraz trzeba przejść ścieżka wyłożona deskami i poręczami do rzeki. Trochę tam małp do około i żeby ich niby nie karmić. I tak w Indiach bywało dużo więcej i to w środku miasta. Wygladą na to ze przy tym poziomie wody rzeka nie wlewa się do morza. Może co najwyżej podcieka pod wydmą, która teraz zagradza wylot wody tworząc przed wejściem do jaskini spore jeziorko. W tym właśnie jeziorku wsiadamy do drugiej łodzi. Dostajemy kaski i kolejnego przewodnika. Tutaj rozdają przewodniki audio – jak ktoś wziął. Myśleliśmy nawet, że w łodzi będzie obowiązywała cisza i przepłyniemy kompletnie po cichu bo wszyscy będą wsłuchani w te przewodniki. Ale nie. Przewodnik który był też sternikiem i napędzającym łódź tez opowiadał i przyświecał latarka. Pokazywał formacje skalne i je porównywał je do różnych tam takich. Nawet czasami coś śmiesznego powiedział. Czyli poco te audio-przewodniki? Pewnie garść jakiś geologicznego bełkotu z elementami marketingu. Całkiem nam było dobrze bez tego.

Jaskinia oglądana z łodzi płynącej podziemną rzeką była bardzo ładna. Oświetlaną tylko tymi latarkami. Korytarze czasami rozszerzały się do olbrzymich grot. Nad głowami furczały nietoperze. W głąb góry płynie się jakieś 1500 metrów. Ponoć istnieje jakaś ekstremalna wersja wycieczki gdzie płynie się głębiej ale jak zrozumiałem ekstra płatne i przy niższym stanie wód.

Wracamy ta sama drogą mijając inne wycieczki. Przy jeziorku – tu przynajmniej tylko do latek przy brzegu – jest chwile czasu. Postanawiam sprawdzić skąd zaczyna się powrotna piesza trasa zwana Monkey Trail. Ponoć ciekawa trasa przez dżunglę. Nawet znalazłem pomiędzy jednym waranem a drugim. Wraca się około 5km 1h ale to impreza płatna i z obowiązkowym przewodnikiem. Dziś i tak nie mamy na to czasu ale może następnym razem?

 

Wracamy ścieżką do zatoki. Tym razem fala jeszcze większa i tym razem to już mi nawet zalewa majty. Znowu nas majta na falach ale pogoda ładna. Tak jak mówiła przewodniczka całość zabiera około 2h no to do busa mamy około 100 minut. Kupujemy bilety powrotne na 16:30 i idziemy na spacer wzdłuż plaży rozglądając się przy okazji za miejscem na obiad ni jest nawet knajpa. Siedzą ludzie i nawet przy jednym stoliku Polacy. Polecają jedzenie więc zasiadamy. Karta wygladą ok. Zamawiam litrowe piwo a Iza mango shake(?) a z jedzenia cordon blue brzmiał zachęcająco a Iza zamówiła curry wegetariańskie. Piwo dostałem szybko ale po mango to chyba musieli jechać do sklepu. Czas płynie picia dla Izy i jedzenia nie maa do odjazdu zostało nam z 17 minut. Przypomnieli sobie dopiero jak trzeba było prac jedzenie ale Iza była już rozeźlony i kazała się im wypchać. Ale mięso było ok. Piwo tez. Ale musieliśmy naprawdę szybko jeść. A wydawało się że godzina wystarczy żeby zjeść.

Ostatecznie nawet trochę jeszcze czekaliśmy bo bus się trochę opóźnił. Droga powrotna była nudna i w większości po ciemku wiec kimaliśmy. Piwo w tym pomogło.

Wydawać się mogło, że dworzec w San Jose odżywa po zmroku. Jakby więcej ludzi, większy ruch. Może dlatego. że targowisko wokół dworca po zmroku przyciąga więcej ludzi. Wysiadamy z busa i oganiając się od jakiegoś taryfiarza idziemy na targ po owoce. Tak na wieczór. Jest w czym wybierać w tych skleconych z byle czego budach. Po ciemku, punktowo oświetlone – wyglądają znacznie lepiej niż w dzień. W końcu jednak musimy zmierzyć się z tematem powrotu na nocleg. Oczywiście tricyklarzy jest pełno i każdy chce nas zabrać. Tylko ceny jakieś słabe. Padają różne kwoty – większość powyżej 200 pesos. A my tu w sumie przyjechaliśmy za 150 i tak chcemy wrócić. Widać, że tutaj nie zawalczymy. Dużo klientów to i wybrzydzają. W końcu jeden się decyduje za 150. Wsiadamy a on po chwili zajeżdża na stacje benzynową i każe nam płacić te 150 za tankowanie. Czyli płatne z góry a potem się zobaczy gdzie nas dowiezie? No tak na pewno nie będzie. Wysiadamy bez słowa i zostawiamy kierowcę z rozdziawioną gębą i jego wyciągniętą po kasę rękę. Nie ma rady. trzeba iść te 400 metrów do głównej drogi. Po ciemku i po koślawej drodze ale warto odczepić się od tego tricyklowo-dworcowego układu. Ruch na Głównej drodze do centrum znaczny i już po 5 minutach mieliśmy pierwszego kierowcę tricykla, który po krótkim zastanowieniu nad lokalizacją naszego hotelu zgodził się nas zawieźć za 1500 peso. Da się? Trasa – owszem nieco zakorkowana i staliśmy na każdych światłach ale miałem jakieś takie wrażenie, że i tak szybciej dojechaliśmy na miejsce.

Dzień z grubsza wyglądał jak zaplanowałem i nawet ramy czasowe wypadły dobrze. Plan na resztę wieczoru – owocowa kolacja, browar z hotelowej restauracji i pływanie w basenie. Piwo z hotelu bo na targu przy dworcu nie mogłem znaleźć. Za to pływanie w podświetlonym basenie, 2 m od pokoju, po zmroku w temperaturze 27 stopni – bezcenne.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.