Majsur
Czwarta noc w Majsurze. Dziś wtorek i w końcu nie słychać innych współmieszkańców hotelu. Spokojnie śpimy do 9. Nawet się wyspałem. Jest spora różnica w temperaturze pomiędzy nocą a dniem. W dzień jest bardzo ciepło – tak z 30 stopni a w nocy chłodniej – 16 – 18 stopni. Tylko jeżeli w pokojach nie ma przewiewu to i tak jest ciepło. Budynki są wygrzane. Wiatrak uruchamiamy sporadycznie bo ma ograniczoną regulację i wszystko zaczyna nam fruwać po pokoju.
Wstajemy nieco wcześniej, żeby zdążyć na śniadanie w hotelowej restauracji. Powoli przyzwyczajamy się do zadziwiającego sposobu jej działania. W dni powszednie – po 9:30 może już być przerwa i nic do jedzenia. Jemy śniadaniowe puri z sosami. Są to przeważnie te same sosy czasami z niewielkimi wariacjami. W restauracji pojawiają się też polacy których widzieliśmy wczoraj. Dziwna to grupa – chyba dwie pary z trójką dzieci. Ciekawe że odważyli się je wziąć w taką podróż. Trochę są wystylizowani na hippisów ale dziś prawdziwych hippisów już nie ma. Zamawiają coś czego ja się nie odważyłem zamówić. Chleb, masło, Dżem. Niby nic ale spodziewałem się że będzie to suchy kawałek chleba przesmarowany masłem i Dżemem. W sumie nie wiem dlaczego – a oni dostali tosty i osobno masło i dżem, czyli zestaw do samodzielnego montażu. Po tych wszystkich Thali, Dozach i puri może jutro uda mi się zjeść coś chlebo-podobnego.
Jedziemy autobusem 201ponownie na wzgórze Chamundi Hill a dokładnie nie na szczyt tylko poprzednio widzieliśmy punkt widokowy na miasto. To się nazywało Nandi Cross. Miejsce to jest nigdzie, ale ma znacznie lepszy widok na miasto niż szczyt. Jest paru tubylców a widok obleci. Spodziewaliśmy się trochę więcej ale i tak było warto. Jak się podróżuje bez planu zawsze można wygospodarować czas na miejsca gdzie zwykle brak czasu. Nawet postanowiliśmy pójść kawałek drogą do byczka Nandi bo drogowskaz kusił. Ale droga się przedłużała i zawróciliśmy. Zaraz mieliśmy autobus powrotny. W dwie strony 100rupii ale wygodnie i z klimą.
Pora na odnowienie znajomości z Pałacem. W pałacu byliśmy już 4 lata temu i nawet zwiedzaliśmy tam jakieś komnaty. Z komnat niewiele pamiętaliśmy zwłaszcza że nie można tam było robić zdjęć. A poza tym to przemysł – pełno ludzi których przegania się szybko z miejsca na miejsce. Z poprzednich moich wpisów dowiedzieliśmy się że na teren pałacu można wejść za darmo i na tym się skoncentrowaliśmy. Miała to być forma spaceru. Z dworca – gdzie opuściliśmy autobus 201 było kawałek, ponieważ wejście do pałacu było dokładnie po przeciwnej stronie sporego, pałacowego obszaru. Ale temperatura nie za wysoka i nawet chodniki w całkiem dobrym stanie. Idziemy.
Na plac pałacowy faktycznie wchodzimy bez biletu. Każą nam wprawdzie prześwietlić plecaki ale w sumie nie wiadomo na co zwracają uwagę. Zwróciłem uwagę, że cena biletu chyba zmalała w porównaniu do tej z poprzednich lat. Miałem notatkę, że wtedy dwa bilety do komnat kosztowały 500 rupii a teraz 400. Dodając inflację to obecnie to koszt ok 24zł więc cena całkowicie do zaakceptowania. Iza dobrze pamiętała, że przy wejściu do komnat trzeba zostawiać buty. No – ale my tylko na plac. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Tylko nie jest tak gorąco jak wtedy. Ale wtedy to był kwiecień więc zbliżały się najgorętsze dni. Teraz jest dużo lepiej, można się po rozglądać bez ryzyka przypalenia grzywki.
Już myślałem – po Bombaju i Goa – że fotografowanie się z białymi Hindusom przeszło. Ale to jest chyba efekt ważnego dla tubylców miejsca. Przyjeżdża dużo wycieczek z małych i maleńkich miejscowości – gdzie o białego trudno. Więc znowu „uświetniliśmy” kilkanaście zdjęć. Ciekawe czy zaraz wylądowały na Facebooka. Teraz dużo ludzi ma smartfony i nimi robi zdjęcia. Poprzednio to były zwykłe telefony z małym ekranikiem. Są Słonie – chyba te same co w czasie święta Harre Kriszna. Na co dzień wożą ludzi na terenie pałacu. 100 rupii dla turysty zagranicznego i 60 dla tubylca. Słonie znudzone wożą turystów w tą i z powrotem,. Jest też wielbłąd. Jakaś pani zbiera w chusteczkę wielką słonią kupę. Całkiem nie wiadomo po co. Snujemy się niespiesznie po terenie pałacu i jest całkiem przyjemnie.
Kierunek dworzec autobusowy. Trzeba w końcu jutro opuścić Majsur. Siedzimy tu już zdecydowanie za długo – głównie przez moje przeziębienie. Wizyta ma charakter głównie informacyjny. Szukamy miejsca, cen i rozkładów jazdy do Kalpetty – stolicy dystryktu Wayanad – położonego nieco w górach turystycznego regiony z Dzikimi Parkami Narodowymi. Indie się zmieniają – po drugim pytaniu trafiliśmy już do odpowiedniego okienka na dworcu gdzie siedział pan który wiedział wszystko o tej trasie. Kiedyś musiało to by być co najmniej 7. Co więcej pochodzi właśnie z Kalpetty. Przedstawił nam rozkład jazdy, udzielił stosownej informacji i pokazał nam nawet jakąś ulotkę o tym regionie. Niestety miał tylko jedną więc prosił o zwrot. Zrobiliśmy jej kilka fotek. Tego co najważniejsze – mapki, i listę tańszych noclegów. Zdecydowaliśmy się na rezerwację biletu na dzień następny – na godzinę 12. Cena wraz z opłatą rezerwacyjną 306 rupii za dwie osoby. Musiał to być autobus ponieważ pociąg tam nie jeździ.
Wracamy do hotelu na obiad. W sumie nie wiem po co bo po drodze jest kilka innych knajp. Iza się do hotelowej przyzwyczaiła. A tam tylko Thali, Doza i Puri. Czyli Ryż placki i zupki warzywne. W karcie niby wybór duży ale z grubsza smaki są 4. O tej porze serwują głownie Thali i tak jemy. Tzn, ryż od razu sobie daruję. Jest go tyle że jeszcze 2 osoby by się wykarmiło. Z dodatków wybieram to co najlepiej w danym zestawieniu mi wchodzi, czyli niewielka misecza z dobrze doprawionym ryżem (ta główna ma czystego ryżu z 15 razy więcej), chapati, papad, kurd (zsiadłe mleko) i coś co przypominało wegetariański bigos. W sumie jakieś 30 procent tego co dali. A pomyśleć że tubylcy potrafią zjeść to danie w całości. W tym lokalu najlepsze co serwują do Thali to zupka pomidorowa. Jest bez ryżu czy makaronu, za to doprawiona na ostro. Zabawnie to zabrzmi, ale ja, zuponiejadek, zjadłem swoją i Izy. Nic lepszego dzisiaj na obiad nie jadłem. Jest jeszcze trochę czasu do kina więc odpoczywamy w pokoju.
Poprzedniego dnia Iza wybrała film na który mogli byśmy się wybrać. W drodze na dworzec autobusowy przechodziliśmy tamtędy. Kino nazwało się „Woodlands Theatre” i grali jakiś lokalny film „Mr. and Mrs. Ramachari”. Oglądaliśmy poprzedniego dnia trailer w internecie i wydawał się być zachęcającą komedią o miłości. Kino zaś gdy obok niego przechodziliśmy wcale nie wyglądało zachęcająco. Kasy w zapyziałym podwórku i koniki dilujące biletami. Iza nie zdecydowała się tu wrócić i koniec końców wylądowaliśmy w kinie Sangam – nieco bliżej naszego hotelu – na filmie „Shivam” Film z grubsza o niczym, ale trup ścielał się gęsto. W skrócie: zwykły facet po powrocie ze świata do domu, po śmierci ojca zostaje mnichem w lokalnej świątyni. Nie podoba się to lokalnym politykom którzy nie lubili już jego ojca a jego postanowili się pozbyć. Potem było już z górki. Ciała kolejnych fal złych bohaterów zaścielały podłogi świątyni, mnich okazał się policjantem walczącym z przestępczością zorganizowaną i policja go potrzebowała. Potem giną następne fale przestępców – jeszcze bardziej złych.