Wadi Musa – Petra

Na noc zmniejszyłem siłę wentylatora w klimie, żeby było trochę ciszej. To oczywiście poskutkowało tym, że niewielka ilość ciepłego powietrza docierała do łóżka. Zwłaszcza nocne wyjście do ubikacji było nieco dramatyczne. Pidżama z długimi spodniami mocno się przydawała. Ciekawe, co by było gdyby nie było możliwości grzania klimą. Zakładam jednak, że pozostałe 11 miesięcy w roku jednak się tu chłodzi a nie grzeje.
Śniadanie miało być tam gdzie wczoraj próbowaliśmy się wbić na obiad. Piętro wyżej – na 4 piętrze. Windę należy odpuścić bo dłużej zejdzie i ciasno jak w śluzie woschoda 2. Szwedzki stół na śniadanie jakoś mniej dziwi niż obiad. Układ podobny jak wczoraj. Jedna większa sala konsumpcyjna i druga z wystawionym jedzeniem. Jest wyjście na taras i w sezonie pewnie jest wykorzystywany. Roztacza się z niego podobny widok jak od nas z pokoju. W końcu to tylko jedno piętro różnicy. Jeszcze zanim sprawdziliśmy co serwują do jedzenia na pierwszy plan wysunął się pan z obsługi który robi omlety. Ma małą gazową maszynkę i na otwartym ogniu, na małej patelaszce miesza omlety.  Jak Di-dżej. Dookoła ma jajka, kawałki wędliny, ser i cebulę. Na życzenie komponuje skład omleta. Wiadomo bierzemy. Iza bez wędliny.  Pan zajął się naszymi omletami a my sprawdzaniem co można zjeść. Z chleba tylko pszeniczne tostowe ewentualnie pita. Humus.

Pieczywo można wytostować. Jest toster na 4 kanapki ale trzeba pilnować bo albo tosty są niedopieczone albo przypalone. Wędlina – jedna. Ciemno różowa mortadela. Jest jajko na twardo, masło w korytkach, ser żółty pokrojony w prostopadłościany 10×1.5×1.5. Serek topiony. Piklowane na kwaśno warzywa. Ciasto drożdżowe, drzemy, miód w korytkach. Pomidory w ćwiartki i nieobrane ogórki w grubych plastrach. W sumie da się podjeść a z omletem to już wypas. Jest też herbata. Kilka torebek pływa w dzbanku. No i kawa ale raczej parzona i filtrowana Można dodać mleka.

Yr.no zapowiadało pogodę ale na razie jest wprawdzie lepiej niż wczoraj ale chłodno i bez słońca. Na zwiedzanie w sam raz ale mogło by być cieplej. Bez kurtek się nie da. Do Wejścia do Petry jest faktycznie nie daleko. W ciągu kilku minut byliśmy przy Vizitors center. Wejścia strzegli wojskowi lub policjanci uzbrojeni po zęby. W głównym budynku kasy a dookoła masa sklepików z pamiątkami i jedzeniem. Pułapka na turystów. Ale na szczęście nie ma nachalności. Niewielka kolejka do kas a obok na stojakach – darmowe mapki terenu. W sumie dość dobra organizacja.  Cena biletów była nam znana. Ciekawe, że zależy od tego ile dni przebywa się na terenie Jordanii. Rząd promuje turystów którzy są dłużej niż jeden dzień. Bo wiele osób nie ufając Jordańczykom lub bojąc się większych wydatków (co akurat w wypadku jednodniówek nie miało sensu bo wszystko jest wtedy najdroższe) – jechało tu na jeden dzień z Eilatu w Izraelu. Zwłaszcza w dłuższe dni można to było zrealizować. Ale wtedy trzeba zapłacić na Visę i drożej za bilety.

Tymczasem dla nas – którzy spędzają 3 noclegi w Wadi Musa wejście do Petry na 2 dni 55 JOD.Drugi dzień jest w zasadzie za 5 dinarów więc się opłaca. Tym bardzie, że w jeden dzień nie da się na spokojnie obejrzeć głównych atrakcji w Petrze. A już nie ma mowy o spokojnym eksplorowaniu zakątków. No i nie płacimy za wizę czy też jordan pasa w którym wiza jest wliczona. Ten Jordan pas jest do rozważenia właśnie na jednodniówkę w Jordanii i Petrze. Dlatego uważam, że te jedodniówki są bez sensu.

Bilet do Petry na 2 dni. Jak widać imienny.

Płacę kartą ING bo akurat nie mamy nigdzie tyle gotówki. Kasjer lojalnie uprzedza, że będzie dodatkowa prowizja 2% za płatność kartą. Trudno – o tym akurat nie wiedziałem.  Całe Visitors center jest tak skonstruowane, że nie da się ominąć wszystkich straganów. Nawet tuż przed wejściem po prawej stronie jest jeszcze kantor. Zapamiętałem cenę 1$ – 0.69 JOD. Lepiej niż w hotelu i na granicy 0.68. Ale i tak liczyliśmy na 0.7. Stąd już parę kroków do oficjalnego wejścia. Miało chyba być ładnie a wyszło jak zwykle. Pod wąski zadaszeniem było chyba ze 2 tripody. Takie obracane trójramienne bramki. No i czytnik kodów kreskowych które mieliśmy na bilecie. Tyle, że przykładanie nic nie dawało a z budki obok już machał nam wyszczerzony wartownik z dziurkaczem. Co tam technika jak stara sprawdzona metoda dziurkowania biletów jest najlepsza. Bramki się popsuły i nie miał kto naprawić albo w sezonie powodowały olbrzymią kolejkę do wejścia. 

Do właściwego wejścia do doliny jest od bramek około 800 metrów żwirową drogą. Teoretycznie tą drogę można przejechać na koniu, których parking znajdował się po lewej stronie zaraz za budką strażnika. Ta „atrakcja” oficjalnie jest wliczona w bilet i tak to przedstawiali oturbanieni tubylcy – że niby „included in Your ticket”. W internecie ostrzegali jednak, że na końcu przejażdżki turbaniści wyciągają ręce po napiwki. A i o 5 dinarach słyszałem – czyli 25zł. Czyli to raczej rozrywka dla tych którzy lubią się dla sportu pokłócić z tubylcami. Bo będą obrażeni i będzie nieprzyjemnie. No – można im też dać te 5 dinarów ale niech nie mówią, że za friko jest ta przejażdżka. Idziemy olewając zaproszenia no koń. Pojawia się kilka posągów czy też wykutych świątyń ale Iza powiedziała żeby za bardzo nie zawracać sobie nimi głowy bo potem będzie ich dużo i ładniejszych więc szkoda czasu tracić na drobnicę. Że jak będziemy mieli jeszcze siłę i chęci to możemy w drodze powrotnej. To i racja. Tylko szybkie fotografie i lecimy.

Ok – wiem, że mapka jest trochę do bani, ale po różnych próbach uznałem, że lepiej nie da się tego zaprezentować. To zrzut z Endomondo rzeczywistej naszej trasy.

Po nieco dłużącym się spacerze dochodzimy do wejścia do doliny. To właśnie tym wąskim kanionem o wysokich pionowych ścianach wjeżdżał Indiana Jones w poszukiwaniu Świętego Grala. Ściany momentami zbliżają się do siebie na około 3 metry, mocno meandrując. Spacer to około 1200 metrów ale miejsc do podziwiania jest tyle, że zabiera to trochę czasu. Po drodze widać resztki płaskorzeźby z wielbłądami – coś jak karawana, tudzież co pomniejsze  rzeźby w miękkiej skale. Trasą co jakiś czas podążały w obydwie strony niewielkie dwukołowe wozy zaprzężone w osła, które woziły zmęczonych lub leniwych turystów, dla których męczenie tego zwierzęcia było widać atrakcją samą w sobie. Na ostatnich metrach z pomiędzy skał wyłania się chyba najbardziej charakterystyczna dla Petry budowla – Al-Chazna czyli skarbiec. Beduini zwą go też czasem – nie wiedząc czemu skarbcem faraona.Tak naprawdę najbardziej spektakularna jest właśnie wykuta w piaskowcu fasada. Oczywiście wewnątrz są pomieszczenia ale kompletnie surowe i puste i nawet nie wiadomo do czego służyły. Indiana Jones niby wchodził do skarbca ale wnętrze było kręcone gdzie indziej. Prawdopodobnie w studiu. Nie mniej jednak fasada robi wrażenie a dla mnie jest jednym kilku punktów na świecie które postanowiłem kiedyś zobaczyć jako miejsce które pośrednio miało wpływ na moje marzenia. Stało się – jestem. I przyciągnąłem tu Izę która przyznała, że usłyszała o Petrze dopiero ode mnie.

llll

Przed skarbcem jest nieco więcej miejsca. Dolina rozszerzyła się tu nieco ale bardziej na boki. Zdjęcia całej fasady – możliwe ale z dość krótką ogniskową. Gorzej, że tego szerszego miejsca postanowili skorzystać zarówno Beduini jak i turyści którzy ciągle włazili w kadr. Oprócz „kierowców” osiołków i wielbłądów które „zaparkowane” były dookoła, rozłożyło się tu kilka straganów z pamiątkami – mniejszych i większych. Większe serwowały proste jedzenie i napoje a mniejsze – takie prawie jak z łóżek polowych – pamiątki. Niestety takie stanowiska miały nam już towarzyszyć na całej tasie. Jest klient, są pieniądze – trzeba dostarczyć im towar. Ten towar może i nie był taki zły. Przynajmniej część. Nie sprawiał wrażenia taniej tandety z Chin. Co najwyżej była to droga tandeta z Chin. Chociaż moim zdaniem zdarzały się przedmioty całkiem wyglądające. Na przykład takie figurki zwierząt zrobione z brązu. Na naszych wyjazdach widzieliśmy już setki różnych figurek, ale te wyglądały w sumie dość oryginalnie. Nawet przykuł moją uwagę wielbłąd z brązu. Taka kurzołapka  na regał. Niebanalna. Co ciekawe Iza była zainteresowana tylko trochę. Mówi że nie ma tego gdzie trzymać i się kurzą. No ale taka rola jest kurzołapek. Przy jednym ze straganów po prawej stronie skarbca sprzedaje dość młody beduin. Określił bym go jako przystojnego. Śniady, w tym długim kożuchowym płaszczu i poczernionymi rzęsami może też i brwiami. Wyglądał barwnie i nawet miałem ochotę zrobić mu zdjęcie. Pewnie było by to możliwe gdybyśmy coś kupili. Ten wielbłąd – cena wyjściowa 7 dinarów widząc nasz głupie miny zeszła do 5. Ale to dalej 25zł Niby sporo za małą figurkę ale nie jest to, że tani kraj a nie widziałem takich wcześniej. Nie kupiliśmy. Ale pomyślałem, że może będzie jeszcze okazja.

Najbardziej charakterystyczna dla Petry budowla – Al-Chazna czyli skarbiec

Kręcimy się po tym placyku robiąc zdjęcia. Na lewo od skarbca słabo widać wykute w piaskowcu schody które ostro pną się z 50 metrów w górę. Nawet ktoś tam czasami idzie. Idziemy i my ale szybko otaczają nas tubylcy i mówią, że to nie główny szlak i można tam iść tylko z przewodnikiem. Oczywiście otaczali nas sami przewodnicy którzy za drobną opłatą mogą nas oprowadzić. Wyglądało to jak ściema i nawet mieliśmy iść mimo to, ale szybka analiza mapki wykazała, że faktycznie – główny szlak prowadzi na prawo od skarbca a tego tu nawet nie ma oznakowanego. Trasa ta z pewnością prowadziła na górę do miejsca skąd skarbiec można by było fotografować z góry.  Olewamy to bo jest dużo do zwiedzania a nie chcemy być łatwym celem do  wydojenia z kasy. Po kolejnych 400 metrach wąskiego przesmyku – dolina rozszerza się mocniej. Wykutych w skale świątyń – w różnym stadium wykucia – przybywało z każdej strony. Skarbiec wyglądał super ale okolica tak się zapełniła innymi „skarbcami”,  że nie wiadomo było gdzie iść i na co patrzeć – duża rzecz. Stąd zaczynała się jedna z dodatkowych tras ale to zostawiamy na jutro. Trzymamy się głównego szlaku. Co raz więcej tu straganów, osiołków, wielbłądów, Ale są tez ubikacje. Tyle tylko, że z wierzchu wyglądają na dobrze przygotowane a wewnątrz ciemność i nic nie działa. Ani umywalki ani wody w wc. Jak w Indiach – jak już się popsuło to nie ma komu naprawić a przecież nawet dzisiaj – ludzi sporo a bilet – przypomnę – na jeden dzień 250zł od osoby.

Ścieżka którą idziemy w różnych odcinkach ma swoje nazwy. Teraz idziemy ulicą Fasad  – pewnie z przyczyn o których pisałem wcześniej. Dookoła głównie fasady niedokończonych świątyń. Po około 300 metrach dochodzimy do teatru nabatejskiego na dużo osób który wygląda jak rzymski. Piszę dużo bo ciągle piszą inaczej i pewnie liczba zależy jak policzą ile mógł mieć szerokości Nabatejski tyłek – taka zgadywanka.  Ja mogę np powiedzieć, że z pewnością był to teatr na 4231 osób chyba bardzo nie minę się z prawdą niż inni. Po chwili dolina rozszerza się potężnie i zmienia w zasadzie w kotlinę. Wszędzie widać jakieś obiekty które można by zobaczyć. Po prawej jeszcze większy ciąg świątyń oraz kościół bizantyjski. A znowu po lewej jakaś grecka świątynia. Miejsce musiało być znaczne w dawnych czasach bo każdy chciał tu wybudować budynek. Wszystko to bardzo malownicze w górskiej scenerii. Naszym celem jest obiekt zwany monastyrem czy też klasztorem – na końcu głównego szlaku. Na końcu tej wielkiej kotliny zaaranżowano kolejne miejsce do odbierania kasy turystom. Restauracja Crown Plaza? – Takie hotele widziałem. Dość luksusowe a tu restauracja? W takim miejscu? Na dodatek wyglądała jak restauracja ale z pewnością nie luksusowa. Ponieważ od tego miejsca dalszy spacer to wspinaczka ostro w górę – ponownie właściciele osiołków usiłowali sprzedać podwózkę. No tu to te osły miały by dopiero przekichane. To kolejna dolina, momentami równie wąska, ale pnąca się mocno w górę. Czasami kręto. W piaskowcu wykuto schody. Czasami w dobrym stanie a czasami ledwo co widoczne. Po drodze mijamy jeszcze więcej straganów z czymś na co nawet nie chce mi się już patrzeć. Ale najbardziej wnerwiające są pseudo zachęty sprzedający do czego wkręcono też dzieci. W sumie nienatarczywie, raczej monotonnie ale ciągnące się przez całą trasę teksty: one dinar, one euro, one dolar. Taka sugestia, że niby jak u nas wszystko po 5 zł. Ale tylko stanąć to w zasadzie niczego nie ma za tyle. Tylko spytać o jakiś drobiazg to tak jak wspomniane wcześniej figurki z brązu – 7 – 10 dinarów. Niby takie prawo handlu ale powinienem wziąć ta figurkę i kazać ją sobie sprzedać za – najlepiej 1 dolar – bo najtańszy. Ktoś powie – możesz nie kupować – no to nie kupiłem. Ktoś powie – ale oni muszą się z czegoś utrzymać – jasne ale nie z oszustwa i mojej krzywdy. Niech się wezmą za jakąś uczciwą robotę. Może być pasanie owiec. Chyba najbardziej uczciwe jest sprzedawanie herbaty lub kawy – przygotowywanej w małym imbryku na żywym ogniu. Sobie tak przygotowują i nie wygląda to na oszukaństwo.

Ad-Dajr, Klasztor, Monastyr. A czas powstania i funkcja budowli i tak pozostają nieznane.

Wchodzimy dość wysoko zostawiając za sobą całkiem fajne widoki na kotlinę z której wyszliśmy. Dochodzimy do wspomnianego monastyru, który w sumie jest większy niż sławny skarbiec i równie dobrze zachowany. No może ma mniej ozdób ale nie widać tego aż tak bardzo. Tak samo wewnątrz nic nie ma i tak samo nie wiadomo do czego służył. Miejsce znacznie łatwiej obfotografować o jest tu nieco więcej miejsca. Dokładnie na przeciwko monastyru zaaranżowano miejsce odpoczynku. O tyle fajne, że znajdowało się centralnie na przeciwko Monastyru. Były wygodne siedziska i stoliki z widokiem. Az przyjemnie tu zamówić kawę. I to jest uczciwy dill. Nie żadne tam badziewia tylko kawa z widokiem. Kawa 2 dinary. Lokalsi w zasadzie nie uznają kawy z mlekiem, jednakoż podają jako ukłon w stronę turystów, którzy mają przecież różne kawowe upodobania. Za to podanie zbliżyli maksymalnie do jordańskich. Zaparzana po turecku w tygielkach z drewniana rączką. Do małych filiżanek wlano nam skondensowanego mleka żeby sprostać naszym oczekiwaniom. Rozsiadamy się i pijemy z widokiem na monastyr. Nie my jedni. Można tu spotkać całkiem nie mało polaków. 

Kawa z widokiem na Monastyr.

Monastyr to niby miejsce gdzie kończy się oficjalna ścieżka wyznaczona na mapce dołączonej do biletu. Tak by mogło się nawet wydawać, ale ludzie dookoła ciągle się gdzieś rozbiegają. Szybka analiza wykazuje, że jet tu gdzie się jeszcze pokręcić z opcją wejścia na różne punkty widokowe, również takie które spoglądają poza teren doliny Petry. Jest około 13 i pogoda się ustaliła na słoneczną bez wiatru. Może nie jakoś upalnie ale prawie wiosennie. Udajemy się na kilka punktów widokowych. Niestety musimy wejść jeszcze wyżej ale warto. Korzystamy z dobrej pogody i z tego, że nie jest jeszcze tak późno robimy foty i rozglądamy się do bólu. W końcu trzeba jednak wracać. Do samego dołu musi to się odbyć tą samą drogą.

Gdy docieramy na dół dolina zaczyna się czerwienić od zachodzącego słońca. Do zachodu jeszcze trochę, ale jest styczeń i czerwone kolory zaczynają się wkradać dość wcześnie. Aby trochę odmienić drogę powrotną odbijamy z głównej drogi poprzez kotlinę. Po lewej stronie jest ścieżka która prowadzi do dwóch innych świątyń. Nieco pod górę. Te jako nieliczne zostały tutaj zbudowane a nie wykute. Pierwsza to Świątynia Skrzydlatych Lwów. Niewiele z niej zostało. Została odkopana w latach 70 tych a pochodzi z początku ery. Te lwy ponoć gdzieś tam widać. Poza tym niewysokie resztki ścian i kolumn. Nieco dalej  Bizantyjski kościół z nieźle zachowaną podłogową mozaiką.  Dodatkowo ze względu na wyższe położenie – nieźle eksponowała się duże grobowce na drugim końcu doliny: Palace Tomb, Silk Tomb i Urn Tomb. Duże fasady wykute w wysokiej skale. Słońce jest nisko nad skałami na przeciwległy końcu doliny. Jeszcze z 20 minut i za nie zajdzie. Wspomniane grobowce zaczyna oświetlać bardzo czerwone światło zachodzącego słońca dodatkowo potęgując czerwień samych skał. Bardzo spektakularny widok. Udajemy się w tamtym kierunku by jeszcze lepiej to widzieć. Zresztą wcześnie nie podchodziliśmy tu blisko ponieważ trzymaliśmy się głównej drogi. Ludzi coraz mniej i wszyscy kierują się do wyjścia więc i o zdjęcie bez tłumów łatwiej.

Iza na tle Palace Tomb, Silk Tomb, Corinthian Tomb oraz Urn Tomb.

Nie da się już iść do wyjścia inaczej jak drogą którą tu przyszliśmy. Tyle, że nie jest to nudne bo wszystko jest oświetlone inaczej i widok to zupełnie inny. Przy skarbu jeszcze przystajemy popatrzeć i zrobić zdjęcia. W wąwozie już jest ciemnawo a kiedy dochodzimy do Vizitors Center to w zasadzie już ciemno. oczywiście nikomu nie chciało się już włazić do tych pierwszy świątyń, które mieliśmy odwiedzić w drodze powrotnej. Po tym co już zobaczyliśmy to nawet nie było warto do nich schodzić z drogi.  Po chwili opuszczamy teren Petry.

Nie mieliśmy w zasadzie planu na resztę wieczoru. Tyle, że powinniśmy wymienić dolary na dinary. Idziemy trochę inną drogą i po lewej stronie w budynkach znajdują się restauracje. Menu Izy nie satysfakcjonuje ale jeszcze bardziej niewielka ilość gości. Ale to też pewnie dla tego że jest poza sezonem. Jak widać po menu – raczej będzie tu trudno o jedzenie wegetariańskie.  Zbiegiem okoliczności w tym ciągu knajp i biur turystycznych jest kantor. Cena 0.69 dinara za dolara, ale po krótkich negocjacjach pan gotów był zwiększyć do 0.695. Nie ma to jak zaszaleć na trzecim miejscu po przecinku. Mógł zawsze na czwartym. Coś tam mamrota, że cena 0.7 jaką chcieliśmy to jest nie do osiągnięcia bo za tyle to handluje bank a on przecież też musi zarobić. Idziemy – zawsze przecież możemy tu wrócić. Jesteśmy zmęczeni ale decydujemy się iść do centrum które niestety jest około 2km dalej i ostro pd górę. Na mapie wyglądało płasko. Taki los. Zarezerwowałem noclegi blisko wejścia do Petry i ogólnie to świetna lokalizacja. Ale do centrum Wadi Musa gdzie znajdują się banki, bankomaty i kantory to jednak kawałek. Już zaczynam czuć w nogach dzisiejszy dzień. Spociłem się bo nie chciało mi się zdjąć części ubrań i teraz jest mi po prostu zimno.

Banki pozamykane. Czynne jakoś tak krótko do 15. To niewiele kiedy niby mieli byśmy tu przyjść na czas. W umownym centrum jest jeden kantor ale jest w nim kolejka. Wygląda jakby ludzie płacili tu tez jakieś rachunki i się przedłuża. Szukamy innego – nie ma. Szukamy restauracji. Iza nie może się zdecydować. Zasiedliśmy nawet do jednej i zajrzeliśmy do karty – dań wegetariańskich brak. Dopiero na wyjściu przeczytałem baner, że to „Petra Butchery Barbecue Restaurant”  A powinienem zwrócić wcześniej uwagę na stojący przed wejściem wielki grill pełny skwierczącego mięsa. Nie szukali byśmy wtedy w menu rozbieganym wzrokiem jakiejś potrawy dla Izy. Już nawet miałem ochotę dać spokój z szukaniem knajpy bo wiedziałem, że Iza robi to już tylko dla mnie żebym zjadł jakiś gotowy posiłek. Tymczasem nieopodal po drugiej stronie ulicy kolejny lokal szumnie nazywany restauracją o dźwięcznie brzmiącej nazwie Bukhara. To raczej bar i wyposażenie skromne ale przyzwyczailiśmy się już do ascetycznego wyglądu lokali na wschodzie. Nawet jest kilka osób, raczej tubylcy. Niestety palą znowu papierosy. Kurcze, ciągle gdzieś palą. Pewnie rak płuc ich nie dotyczy bo i tak umrą wcześniej z innych powodów. Już zaczęliśmy się wycofywać ale obsługa zaproponowała nam salę na górze. Może i dla nie palących a może dla tego bo akurat zbyt mało tam ludzi i nikogo nie ma. Zapalono nam światło i mogliśmy się rozsiąść w całkowicie pustej i równie ascetycznej sali co ta na dole. Tylko sufit jakoś niżej co mimo 1-go piętra sprawiało raczej piwniczną atmosferę. W menu jest falafel w dziale kanapki. Skoro Iza się decyduje to i ja zamawiam. Nie mam ochoty na długie zastanawianie. Biorę to co wiem co to jest czyli Koftę. Takie wałeczki z mielonego mięsa. W wydaniu tutejszym – z jagnięciny a może z baraniny bo nie wiadomo jak oni rozumieją słowo „lamb” a także frytki jako wypełniacz do podziału z Izą. Dodatkowo zamawiamy herbatę bo wiadomo że piwa nie ma a zimne napoje w zimno oziębiają. Jedzenie dobre choć falafel Izy (ten chlebek) mógłby być cieplejszy. Herbatę dają nam nawet do samodzielnego posłodzenie bo to tutaj nie jest standard. Mogliśmy dostać piekielnie słodką i jeszcze cukiernicę gdyby było mało.

Po drodze jest piekarnia SANABEL Sweets and Bakeries. Przynajmniej na tych kilku szyldach było też po angielsku bo tak to trzeba by zaglądać do każdego sklepu żeby zobaczyć co tam jest. W piekarniach tutaj zazwyczaj produkuje się również słodkości. Prawie zawsze można dostać Baklawę. Na stojaku leżały bułki pakowane w folie po kilka. Takie tradycyjne ich półbagietki pszenne, najczęściej nie chrupiące. Takie zwykłe buły. Można by nawet kupić jedną czy dwie ale pakowane są po 8 – 10. To zdecydowanie za dużo. Nie zjemy i popsuje się. Są też obwarzanki miękkie i o błyszczącym wierzchu. Nie są duże i jest ich z 4 albo 5. Wyglądają apetycznie ale jest ryzyko że będą słodkawe. Takie jak u nas bułeczki maślane. Iza sugeruje nawet, że mogą być czymś nadziane. Ostrzega przed niespodzianką jaką mieliśmy w Japonii kiedy podobne bułeczki były z dżemem fasolowym. Ale oglądałem uważnie i nic tego nie zwiastowało. Stoisko z baklawą jest i to całkiem pokaźne. Wybieram co smaczniejsze na oko rodzaje.  Za około 250 gram (pan dodatkowo dorzucił coś od siebie) 2 Dinary. Wszyscy bardzo mili. Przy kasie za całość 3 dinary i jeszcze dostaliśmy do spróbowania słodkie sucharki z kminkiem. Ta baklawa jet tu z pewnością taniej niż w Izraelu.

W zasadzie wracamy już ale jest spożywczy. Kupujemy dwa napoje w kartonikach i serek w plasterkach (taki topiony) do kanapek za 3.75 dinara. Dzień już dosyć długi i biegamy się już dłuższy czas po ciemku. Wiele rzeczy nie jest tu zbyt długo czynnych. Tak w sumie w ostatniej chwili pada decyzja aby spróbować jeszcze raz iść do kantoru bo już wstępnie pogodziłem się z tym, że trzeba będzie wypłacić z bankomatu. Niestety znowu pod górę. Mniej ludzi i dwa okienka czynne. Tym razem negocjuje Iza bo cena standardowa 0.69. Pan gładko się godzi na 0.7 co w sumie jest sukcesem. Za 400$ dostajemy 280 JOD. Wracamy. Iza wypatruje czy nie ma gdzieś sklepu z piwem ale ja wiedziałem, że tu nie da rady. Tylko w hotelach i to niektórych. Czytałem, że np w Hotelu Valentine Inn. To niby nie daleko ale jeszcze bardziej pod górkę. I cena 15zł też pod górkę więc można odpuścić.

W hotelu płacimy umówione 158 Dinarów za 3 noclegi i wymieniamy uprzejmości. Dostajemy piękne pokwitowanie na wielkim formularzu. Co ciekawe była na nim też druga cena wyrażona w Filsach. Waluta w zasadzie nie używana już. Całe 895 Fils. Pan pyta czy będziemy na obiedzie. Nie będziemy. Zapytał jakie mamy plany potem. Pokazał cennik taryf. To może być pomysł żeby po jutrze wziąć od nich taryfę do Wadi RUM za 40JOD.

Dziś cieplej i woda w kranie jest cieplejsza. Ale i tak grzejemy klimą. Żeby definitywnie się dogrzać nurzam się w wannie po szyję. Zwykle nie siadam w obcych wannach ale wizja wygrzania się była zbyt zachęcająca. Nie ma korka więc zatykać trzeba byle czym – np starymi skarpetami.

Powiązane zdjęcia:

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *