Jerozolima – Wadi Musa – Petra

Normalnie to w nowy rok leżymy i dogorywamy. Często do południa. A tu musimy się zrywać. Śniadanie jak zwykle. Wylogowany szybko i bez problemów. Pan na recepcji pytał czy wszystko ok i czy kiedyś wrócimy. Może. Szału to jakiegoś nie było.Może poza lokalizacją bo obsługa to taka sobie. Stacja bus pod nosem. Do kas idziemy gładko bo powtórka z wczoraj. Bilety dla łatwizny  chciałem odebrać w kasie na podstawie rezerwacji ale pan mimo pustej kasy oganiał się ręką jak od natrętnych much i przekierował nas do automatu. Wiedziałem gdzie są bo miałem trening na sucho z poprzedniego dnia. Przełączanie na angielski, wybór czy odbieramy na podstawie numeru rezerwacji czy na podstawie karty użytej do rezerwacji. Jak nie ma potrzeby to nie wpycham karty gdzie popadnie. Wpisuję numer rezerwacji. A tu dodatkowo pytanie o numer paszportu. Co ja tam wpisałem? Przypomniałem sobie. Faktycznie numer paszportu ale bez serii bo się nie mieściła. Wypadają dwa śliczne bilety z rezerwacją miejsc 5 i 6. To ważne, że ta rezerwacja jest bo autobus może nie zabrać wszystkich jak mu się skończy dopuszczalna ilość miejsc siedzących i stojących. Priorytet mieli ci co jechali do Eilatu a nie stacji pośrednich. Część osób została na peronie. Jazda.  Część drogi pokrywa się z wyjazdem do Masady i Ein Bokek. Dopiero od tego drugiego zaczęliśmy całkiem nową trasę. Różnica w wysokości między Jerozolimą a powierzchnią Morza Martwego to około 900 metrów. Mimo relatywnie niskich wysokości, jadąc poziomem Morza Martwego zjechaliśmy około kilometra w dół. Jeszcze trochę urozmaiconą bo po lewej stronie, lepiej lub gorzej widać było Morze Martwe. Po prawej pustynne wzniesienia. Jednak po odejściu drogi na Bear Szewę i minięciu ostatniego zakładu zamieniającego Morze Martwe w minerały wjechaliśmy już w kompletną pustynię. Suche wzgórza poprzecinane erozją wodną tylko tej wody ani śladu. Te wzgórza to raczej nie skały, tylko jak luźno związane żwirowo ziemne  formacje. Autobus staje znacznie rzadziej i nie zajeżdża do wszystkich kibuców. Ostatnie 200km było już bardzo podobne do niczego. Początkowo ciekawe stało się nieco nudne. Dopiero mocno na południu – gdy góry Jordańskie po drugiej stronie doliny Morza Martwego zaczęły się do na zbliżać – krajobraz się nieco urozmaicił. 

Wysiadamy na przedmieściach Eilatu. To skrzyżowanie – rondo „Rabin Border Crossing” Stąd jest najbliżej do granicy z Jordanią. Razem z nami na przystanku niedaleko granicy wysiada para Rosjan i jeszcze samotna kobieta. Para Włochów co ich podejrzewałem, że też wysiądą – została w autobusie. Myślałem, że te około 1800m co mamy do przejścia granicznego będziemy pokonywać w samotności. Jedni z nie wielu co się odważyli.. Tymczasem musieliśmy iść we wnerwiającym tyrkocie walizek na kółkach. No cóż – czasami na niektórych trasach zaczyna brakować plecakowego romantyzmu. To ja tu się martwię jak sobie poradzimy z tym przejściem a tu zieleni walizkowcy bez wyobraźni, jak gdyby nigdy nic, na luzie – walą na granicę.

Przejście graniczne Izrael – Jordania, Wadi Araba border / Icchak Rabin Rabin

Przejście odbywa się rąk jak opisano na forum. Atmosfera jest chilloutowa. Zaro pośpiechu pełen luz. A spodziewałem się uzbrojonych po zęby wojskowych po obu stronach pasa ziemi niczyjej. Najpierw po stronie izraelskiej zapłaciliśmy opłatę wyjazdową 205 szelki za dwoje. Potem zeskanowane nam podobnie jak na lotnisko paszporty i dostaliśmy nowe karteczki wyjazdowe. I w zasadzie tyle. Po drodze WC – lepiej skorzystać bo nie wiadomo kiedy następny.

No i sklep wolnocłowy. Ponoć ostatnia okazja żeby kupić alkohol bo w Jordanii jest z tym kiepsko. Zajrzałem – ale same gatunkowe alkohole a cena mogła być niska tylko jak się kupi dwa takie same bo drugi za 50% a tak cena taka sobie zwłaszcza, że płatność w dolarach. Jakby Jacek był to można by flaszkę whiskey kupić a tak to piwo tylko Carlsberg w małych butelkach po 7 dolców za 3 sztuki. Carlsberga to mam w domu 48 sztuk. Tu liczyłem raczej na jakiś lokalny browar. Ostatecznie nie kupiłem nic. W plecaku brzęczały zapasowe dwa browary z Jerozolimy. Teraz kawałek drogi niczyjej i jest granica. Robię piękne zdjęcie z ziemi niczyjej na granicę –  Welcome in Jordan. Nieco przestraszeni idziemy. to jest widok którym z pewnością można się pochwalić przed znajomymi. Tymczasem bez problemu. Pytają nas o wizę ale jedziemy na 3 dni więc wiza 0zl. Dostajemy dokument zwany manifestem –  gdzie jest lista osób i data wjazdu i planowana data wyjazdu. Potem okienko paszportów a gdy poprosiliśmy o nie stęplowanie paszportu dostaliśmy kolejna kartkę do wypełnienie. Na niej będą pieczątki. Potem do kantor gdzie na początek wymieniliśmy 150 dolarów po 0.68. Tyle żeby starczyło na taryfę do Petry i drobne zakupy. Banknot 50 dinarów wygląda jak 0 dinarów. Podobnie jak moneta 5 dinarów. Arabska piątka jest jak zero a zero to mała kanciasta kropka która nie rzuca się w oczy. Ku rozbawieniu sprzedawcy w kantorze Iza pyta czy ta moneta to zero Dinarów. W sumie tak właśnie wygląda. Banan Jordańczyka – Bezcenny. Dostajemy wykład z Arabskich Cyfr.

Idziemy do mafii taksówkowej – tak ich nazywali w internecie. Transportu publicznego z granicy nie ma a na piechotę nie można bo teren przygranicznych to teren wojskowy. Od razu widać tu z mowę ale cóż zrobić. Rząd nawet postawił tablice z oficjalnymi cenami taryf do najważniejszych miejsc ale taryfiarze nic sobie z niej nie robią. Do Petry cena jest 49 dinarów. Już z internetu wiedziałem, że to cena nie osiągalna. Tym bardziej, że byliśmy dosyć późno. Ludzie pisali ze za 60 jest to możliwe więc jak zarządzający parkingiem taryfiarz powiedział 60 to już się nawet nie targowałem. Nadmienić trzeba, że 60 dinarów to 300zl. Mieliśmy je mieć podzielone na pół z Jackiem ale jak się rozmyślił z całego wyjazdu to cała cena spadła na nas. Trasa jest też dość długa bo ok 120km. Ujechaliśmy może ze 2km w ciągu których kierowca zachwalał życie w Akabie. A potem wydzwaniał do znajomego. Stanie na taryfie na tej granicy to chyba zaszczyt ale potem nie każdemu taryfiarzowi kurs pasuje. Zwłaszcza jak jest z Akaby bo potem musi tu wrócić te 120km. I tak się stało. Nasz kierowca znalazł w końcu kogoś kto wracał do Petry bo tam mieszkał. Taryfiarza który przyjechał odebrać znajomego wojskowego. Nie wiem ile za nas wziął ale.dla nas cena została bez zmian. Iza tylko mówiła żeby zwrócić uwagę że to też taksówka i nie jedziemy prywatnym autem.  Ogólnie ciągną się za nami podejrzenie z Azji ze ciągle ktoś coś kombinuje przeciwko nam. Ale nie, ten gość był miły i wygadany po angielsku w przeciwieństwie do jego pasażera – żołnierza który ni w ząb. Zagadywał, zagadywał ale wiadomo było, że w końcu przejdzie do interesów. I tak się stało.  Pytał nas a gdzie a kiedy a skąd a dokąd i jak już się dowiedział to wysnuł swoją ofertę – jak już będziemy wracać to on wszystko może nam załatwić. Transfer do Wadi Rum, 3h safari po pustyni i transport do granicy. Wszystko to za 115 dinarów z wliczoną wejściówką do parku. Normalnie to lepiej nie mówić jakie ma się plany bo potencjalny rozmówca zagnębi nas swoimi ofertami a w miejscu docelowym będzie czekało już 20 osób ze specjalnymi ofertami. Ale jak ktoś jest asertywny to zwyczajnie można ich spławić. Im bardziej się jest stanowczym i pewnym siebie tym bardziej oni się gubią. Więc zwodziliśmy gościa cały czas a w między czasie naradzaliśmy się. Z tego naradzania to mi wyszło, że to całkiem niezła oferta jest. Ale z drugiej strony jak coś za łatwo idzie to jest podejrzane. Iza też mówiła żeby nie godzić się zbyt szybko. Tymczasem pogoda stale się pogarszała. Po jakiś 30 minutach od minięcia Wadi Rum pogoda zmieniła się w armagedon. Nie dość, że się ściemniło to wyjechaliśmy w chmurę lub mgłę. Widoczność spadła praktycznie do zera a wiatr majtał budą samochodu jak huśtawką. Szyby parowały a woda próbowała zmyć lakier z samochodu. Po drodze było kilka wypadków na drugim pasie. Nic dziwnego bo pobocze i skraj jezdni były w zasadzie niewidoczne. Kilka razy zatrzymywaliśmy się i wojskowy pasażer wysiadł żeby sprawdzić gdzie jest skraj drogi. Auta zabijał się po 3, 4 aby bardziej doświetlaniem drogę. Chyba nie mają tu świateł przeciwmgielnych. Sytuacja wyglądała naprawdę gronie. Dobrze ze kierowca był rozsądny.  Wytrzymaliśmy go z decyzją w sprawie jego oferty prawie do samego Wadi Musa. Ostatecznie mieliśmy się zgodzić ale jak przyszło co do czego to gość chciał sporządzać jakąś rezerwację na piśmie. No nie, na niczym się nie będę podpisywał. Niedoczekanie jego. Popsuł sobie wszystko bo jakbyśmy się umówili to by miał a tak to tak bał się, że ostatecznie weźmiemy kogoś innego, że przesadził z zabezpieczeniami. Coś tam bąkał, że bez rezerwacji będzie drożej ale już go nie słuchaliśmy. Wzięliśmy od niego na wszelki wypadek wizytówkę.

Pogoda w Wadium Musa odrobinę się uleżała i tylko trochę kropiło i wiało. Mgła została wyżej. Ale dojechaliśmy pod sam hotel więc to nie miało to aż takiego znaczenia.

Na recepcji zaczęły się schody, bo znowu nie wiedziano tam, że zrezygnowałem po rezygnacji Jacka z jednego pokoju. Dalej miałem zarezerwowane 2. Pytali czy mam potwierdzenie rezygnacji ale to przecież bez sensu. Jak zrezygnowałem online to na pewno Booking przysłał im informacje. Tym bardziej, że zmieściłem się w czasie kiedy ta rezygnację mogłem zrobić bez dodatkowych opłat. Coś tam recepcjonista mamrotał, że sprawdzi ale ostatecznie wydał nam klucze do pokoju. Dostaliśmy informację, że śniadanie w restauracji na ostatnim piętrze i tam też dzisiaj jest obiad za 10 dinarów od osoby i że chyba od 18:00 Trochę puściliśmy mimo uszu tą informację bo jak to – to już wiadomo jaka cena za obiad? Tymczasem włazimy do windy która przypomina taką z 11 piętrowych wieżowców z czasów PRL. W sumie to chyba nawet mniejsza bo 2 osoby z plecakami ledwo co się mieściły. Zapodajemy do pokoju. W sumie niezły ale coś nie gra. Osobne łóżka i zwykła wielkość. A zamawiałem duży pokój z częścią wypoczynkową. Na pewno dostał nam się ten z którego zrezygnował Jacek. Zdawałem sobie sprawę że braliśmy pewnie dwa ostatnie pokoje w tym terminie i ten większy dostał mi się w cenie mniejszego tylko dlatego że był ostatni. Ale rezerwacja to rezerwacja. Opis pokoju mam na wydruku i to na wszelki wypadek po naszemu i po Arabsku. Mimo zmęczenia wracamy na recepcję. Na piechotę – bo winda wolno jeździ i znowu trzeba by na śledzika. Tym razem oprócz w sumie miłego i kompetentnego pana na recepcji – był najwyraźniej szef. Rządził się strasznie i od razu był negatywnie nastawiony. Znowu tłumaczymy o co nam chodzi i machamy naszymi rezerwacjami. Tym razem szef wyraża zdziwienie, że była rezygnacja z jednego pokoju. Znowu dowiadujemy się, że musi to sprawdzić. Jaaasne – niech sprawdza. W sumie to ogólnie nawet bardzo nie oponowali przed wydaniem nam właściwego pokoju. Chyba po prostu nas testowali i się im nie udało.

Wadi Musa – Hotel Candles. Nasz Pokój.

Tym razem to właściwy pokój. Jest duży. Oprócz wielkiego małżeńskiego łoża – wielka część wypoczynkowa z sofą ławą i fotelami. Komoda z telewizorem. Wielkie okno z widokiem na skały Petry. Było warto zawalczyć. Tylko coś tu chłodno. Od razu włączyłem wielką klimę, która wisiała nad telewizorem – na maksymalne ogrzewanie. Była tez jakaś stara centralna klima i nawet ją włączyłem. Coś tam wiało ale nie grzało. Chyba sam wentylator. Przy łóżku po prawej stronie jest panel sterowania. Zabawne pokrętła i przełączniki z minionej epoki. Gdzieś chyba coś podobnego widziałem w kiedyś w Indiach. Sterowanie wiatrakiem – tylko nie było wiatraka. Sterowania centralnym radiem – tylko nie było radia. Tylko sterowanie przyłóżkowym oświetleniem działało. Mamy dwa duże okna i o prócz ładnego widoku oferują znakomite przeciągi. Nawet ta wielka klima nie jest w stanie ogrzać całego pokoju. Owszem pod nią samą jest ciepło ale ogólna temperatura jest niska a w łazience to już w ogóle słabo. I ciepła woda coś chyba dopływa z innego hotelu bo się jej nie śpieszy. Pora się rozejrzeć. Idziemy piętro wyżej do wspomnianej restauracji. Schody prowadzą już tylko do niej nie ma tam już pokojów. Stajemy przed zaparowanymi przesuwanymi drzwiami. Wewnątrz nad wyraz ciepło. Dwie wielkie klimy jak w naszym pokoju usiłują wprowadzić jakąś przytulną, ciepłą atmosferę. Jest nawet kilkanaście osób. Konwencja tej restauracji jest trochę inna niż się spodziewaliśmy. Dlatego wiadoma była cena. Zaaranżowano tu obiadowy szwedzki stół. Płaci się te 10 dinarów i można jeść do woli z tego co wystawili. Ja w sumie bym coś wybrał. Była ryba jakiś kurczak lub inny drób sporo zapiekanych warzyw. Kelner nas oprowadził opowiadając o daniach. Iza też miała by co zjeść ale chyba cena i ten szwedzki stół się jej nie podobał. W sumie to musieli byśmy zapłacić po 50 zł.

Wychodzimy zostawiając możliwość zjedzenia tutaj na czarną godzinę. No dobra – już wiedziałem, że jedzenie w knajpie mamy pozamiatane. Nie ma co marudzić – trzeba przejść do planu B a może nawet C. W pobliżu są jakieś sklepiki i jadłodajnie. Z braku lepszych pomysłów postanawiamy to sprawdzić. Jest już ciemno ale kompletnie nie ma się wrażenia, że jest niebezpiecznie. Po zejściu ze wzgórza na którym stał hotel mamy pierwszy sklepik. Cen brak – można kupić wodę. Nieco dalej po drugiej stronie ulicy knajpa o dźwięczne j nazwie – Petra Kitchen. Są ludzie wstępnie wgląda nieźle. Obsługa nas zaprasza ale ogólnie czuć tu papierosy. W ogóle smolą tu fajki jakby byli nieśmiertelni. Mówimy, że chcemy w sali dla nie palących – sadzają nas gdzie się pali. Po wstępnym przejrzeniu menu – może i dało by się tu coś zjeść ale dym zaczyna doskwierać. Zbieramy się. Obsługa nas dopada i przekonuje ze to świetne miejsce. Ale tu się pali! to chcieliście dla niepalących? – to tam mamy taką salę! Nie no pewnie! Teraz to Iza jest już rozjuszona a i mnie nie zależy. Chyba nie można się pomylić jeżeli klient mówi, że chce „no smoking place”. Idziemy dalej. Po drodze mamy jeszcze jeden sklep i dwie knajpy. Jedna w hotelu ale pusto i wygląda na drogą i druga „Three Steps Restaurant” która wygląda na niezłą ale też pusta. Może o innych godzinach i w sezonie ktoś tu przesiaduje bo w sumie na googlach ma niezłą opinię ale teraz słabo.

Mówię żebyśmy wracali bo zimno i chyba szukanie innych knajp mija się z celem. Mamy jeszcze słodkości z Izraela, piwo i raczej głodni nie powinniśmy siedzieć. Wracamy po drodze kupując wodę w sklepiku w którym wcześniej byliśmy. Próbowaliśmy znaleźć jakieś fajne snaki czy chipsy. Marzyły na się czosnkowe jakie kupiliśmy w Autonomii Palestyńskiej – ale nic z tego. Ciekawe, że dużo produktów było z Arabii Saudyjskiej.

W pokoju ledwo co mimo, że klima grzała na maksa ju chyba ze 2h. Woda ledwo co letnia więc wygrzać się nie będzie można. No i oczywiście woda z pod umywalki leci na nogi. Taki standard. Mieliśmy to już w Indiach. Wyje się jednocześnie twarz i nogi. Iza okleja taśmą zasłonkę do ściany żeby lepiej izolowało od chłodu z zewnątrz. Kończę piwo z Izraela. Następne dwa dni raczej o suchym pysku. Dobra. Dzień i tak był dość długi i pełen wrażeń. Nie ma co przeciągać – trzeba iść spać. I pomyśleć że to wszystko się wydarzyło w nowy rok. Czy to wróżba na nadchodzący nowy?

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.