Panjim

Podróżowanie bez planu ma swoje plusy. Można spokojnie zwiedzać, odpoczywać, spacerować, balować. Nic człowieka nie goni a plany na więcej niż 4 dni naprzód są nieznane. Oczywiście było by idealnie gdyby plany w ogóle nie były znane, ale w sezonie w Indiach trudno było by kupić bilety z dnia na dzień na cokolwiek. Mimo że kolej ma tu tysiące kilometrów i jeździ mnóstwo pociągów ilość ludzi podróżujących jest tak znaczna, że często brakuje biletów z kilku dniowym a czasem kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Na ratunek przychodzi Tatkal. Czym jest Tatkal można dowiedzieć się z moich wpisów ze wcześniejszych wypraw do Indii.

Znowu spaliśmy do późna. No może z 30 min krócej niż wczoraj. To jest plus braku ciśnienia na wykonanie planu którego nie ma. Ponieważ budzimy się w godzinach mocno pośniadaniowych z łóżka wygania nas głównie głód. Ratunkiem są banany lub podręczne ciastka kupione dnia poprzedniego. Te banany co kupujemy są miniaturowe i wystarczają na 1, 2 lub 3 maksymalnie kęsy. Jest to taki starter przed właściwym śniadaniem.

Od 10 godziny dobijała się do nas obsługa hotelu – kiedy byliśmy jeszcze w negliżu z pytaniem czy zostajemy dłużej. Jasne że zostajemy. Przecież mówiliśmy że zostajemy 3 noce a może 4 a nie 2 a może 3. Widać źle zrozumieli. Na odczepnego poszedłem zapłacić już za resztę noclegów.

Jeszcze zanim znaleźliśmy miejsce na śniadanie zajrzeliśmy do ciekawego sklepu z T-shirtami. Silnie nawiązywały do Goa i miały ciekawe wzory. Ponieważ wziąłem kilka starych T-shirtów, które na koniec wyjazdu miałem wyrzucić – warto było rozejrzeć się za jakimiś oryginalnymi miejscowymi. Wzorów było wiele ale jakoś najbardziej przypadło mi do gustu powiązanie Goa z Google.

Iza – chyba wyczuwając moją niechęć do indyjskich śniadań zdecydowała, że pójdziemy do sieciówkowej indyjskiej kawiarni „Cafe Coffee Day” Można je spotkać w wielu miastach Indii. Wyglądają podobnie i mają podobne menu. Ich logiem jest duży czerwony znak apostrofu. Oprócz całkiem niezłej kawy można tam kupić ciasto i kanapki na zimno i gorąco. Jest popularna wśród tubylców i wśród turystów którzy pragną czasem odpocząć od typowo indyjskiej kuchni. Iza dostała sandwicza wegetariańskiego – który okazał się dwoma małymi, naleśnikopodobnymi plackami z czymśtam, a ja wrapa warzywno-kurczakowego. Do tego kawa cappuccino. Może nie było tego dużo za to całkiem smacznie.

Rozpoczęliśmy tułaczkę po mieście. Zobaczyliśmy „Sekretariat” – dawny pałac sułtana a potem siedzibę wice króla Portugalii. Ogólnie wyglądał jak większy dworek magnatów z Polski. Miejską halę targową z mnóstwem stoisk owocowo warzywnych – gdzie zakupiliśmy pomarańcze oraz kiwowo-ziemniaczno-podobne owoce w smaku podobne do ulęgałek. Trochę staro portugalskiej zabudowy. Generalnie kierowaliśmy się w stronę morza a potem wzdłuż wybrzeża. Początkowo plaża stanowiła wąski, nieco brudnawy klin pomiędzy falochronem a zatoką. Nikt się nie opalał, za to tubylcy zanurzeni po szyję w wodzie po kolana, z niewielkimi sieciami – coś łowili. Nie wiadomo co. Może małże, a może kraby. Wyglądali trochę jak foki lezące u brzegu na płytkiej wodzie. Idąc wzdłuż brzegu dotarliśmy do miasteczka akademickiego, które ładnie graniczyło z wybrzeżem. Jednak cały czas nie mogliśmy znaleźć jakieś plażowej jadłodajni z owocami morza. Przynajmniej tak sobie to wyobrażaliśmy – Jak 4 lata temu na plaży w Palolem. W pewnym momencie musieliśmy nawet opuścić brzeg ponieważ wąski pasek piaszczystego brzegu znikł całkiem. Dopiero po ominięciu basenu wychowania fizycznego wróciliśmy nad morze. Tu rozpoczęła się plaża i miejscowość Miramar. Plaża znacznie się rozszerzyła do kilkuset metrów. Widać jednak że to kurort dla lokalnych turystów. Nikt się nie opalał, nikt nie był w stroju kąpielowym, niewielka ilość tubylców taplała się w wodzie, prawie całkowicie ubrana. Dużo osób tylko spacerowało po wielkiej plaży. Było to całkowicie inne niż to do czego przyzwyczailiśmy się w Europie.

Przy rondzie na skraju plaży – na które wysypywał się piasek z plaży – były przystanki autobusowe. Ponieważ było zbyt późno żeby wracać na piechotę postanowiliśmy skorzystać z komunikacji miejskiej. Do autobusu trochę a tu głodno. Również przy rondzie była jakaś restauracja ale jeszcze pustawa i jakiś – nieco przypominający Mcdonaldsa – fastfood. Oczywiście bez mięsa. Tubylcy jedli więc i my zasiedliśmy.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.