Bangkok – dzień pierwszy

W sumie to zdrzemnąłem się trochę. Tylko trochę słyszałem przez sen, serwis sprzątający pobliskie ubikacje. Nie wiem po co sprzątali ze 2 razy miejsce w którym całą noc się nic nie działo. Iza drzemała na zestawie fotelowym obok. Przynajmniej przerobiliśmy temat spania na lotnisku. Takie umiejętności mogą nam się jeszcze przydać.
Jeszcze przed zaśnięciem napisałem maila z telefonu do hotelu w którym mieliśmy nocować w Bangkoku, że będziemy później ze względu na opóźnienia lotów. Początkowo deklarowałem przybycie pomiędzy 11 a 12 w dzień a teraz, tak na oko określiłem nową godzinę – 21:00. Dostałem też odpowiedź, że ok i że czekają ale jakby coś przewidywali i opisali co mamy zrobić jeżeli przyjedziemy po 22 bo do tej godziny czynna jest recepcja. Dobrze, że na lotnisku był darmowy internet przez 2h na urządzenie. A mieliśmy ich w sumie 3.
W końcu wyświetlono numer bramki skąd będziemy wsiadać do samolotu – 208. Nie ma co przedłużać i trzeba iść. Dalej wszystko poszło standardowo choć obawiałem się overbookingu bo jeżeli w podobnej sytuacji znalazło się więcej podróżników to linia lotnicza mogła ich próbować wbić w jeden samolot w nadziei, że nie każdy się stawi. No chyba następnych 10h na lotnisku bym nie wytrzymał. Ale nie. Wychodzi na to, że będą nawet jakieś pojedyncze wolne miejsca. Dla nas przewidziano miejscówki na samym końcu samolotu. Za nami już tylko ścianka oddzielająca od ubikacji i kuchni. Pierwsze negatywne odczucie, że słabo z tą ubikacją bo ciągle ktoś będzie się nam przetwierał i trzaskał drzwiami. Ostatecznie nie było tak źle. Siedzenia były w układzie 3 x 3 x 3 czyli 9 osób w rzędzie. Ale ostatnie trzy rzędy były niekompletne. Po mojej prawej stronie zdemontowano 6 foteli. Dlatego 6 bo ostatnie trzy rzędy były w układzie 2 x 3 x 2. Czyli gdyby te fotele były to było by ich 6. Zamiast nich było łóżko do transportu medycznego. Z podstawowym sprzętem i zasłonką. Nawet myślałem, że jest ono tutaj nie bez przyczyny i nam wniosą jakiegoś obłożnego ale ostatecznie całe to miejsce zostało puste. Natomiast od strony Izy było puste miejsce więc mieliśmy dla siebie aż 3 fotele. To dobrze bo mogliśmy wychodzić z rzędu bez przeszkadzania i proszenia się kogokolwiek.
Ostatecznie samolot wystartował o 8:00 i jak tylko wyrównał lot na wysokości przelotowej rozpoczęto przygotowania do posiłku. To dobrze bo już zdążyliśmy zapomnieć o wieczornym posiłku. Co ciekawe tym razem Iza nie dostała pierwsza zamówionego wcześnie posiłku specjalnego – czyli wegetariańskiego. A myślałem, że to standard więc zacząłem się niepokoić czy informacja o tym specjalnym posiłku do nich dotarła. W końcu około godziny 10 dostaliśmy posiłki a Iza nawet swoje danie wegetariańskie. Niby pora śniadania ale zestaw raczej obiadowy. Do jedzenia zamówiłem winko dla siebie i soczek dla Izy a Iza soczek dla siebie a winko dla mnie. Steward musiał się dopatrzeć potrzeby w moich oczach bo od razu zostawił mi dwa. Winko czerwone wytrawne w butelce – nieco poniżej 200ml. Ale jak się ma już trzy to jest czym się napić.

Posiłek w samolocie

Posiłek w samolocie

Jak zwykle u Turków sztućce są metalowe bo to nie jest standard w liniach lotniczych. Wino moim zdaniem jest w samolocie najbardziej optymalne. Jako płyn nie jest go dużo i nie trzeba będzie ciągle stać w kolejce do ubikacji jak po piwie a jednocześnie posiada satysfakcjonującą moc. A o mocniejszy alkohol ciągle trzeba by się prosić.

Dopiero teraz można przygotować się do jakiejś drzemki. obsługa rozdała zestaw Turkishowy – czyli coś czego nigdzie indziej jak dotychczas nie dawali. Kosmetyczka z zatyczkami do uszu, podgumowanymi skarpetkami, kapciami frote, osłona oczu do spania i całkowita dla mnie nowinka – wazelina kosmetyczna do ust w malutkim plastikowym puzderku. Iza od razu założyła skarpetki i kapcie. Przejrzałem system rozrywki pokładowej i nawet było sporo nowych filmów. Było by co wybrać – nawet jeżeli tylko po angielsku. Np nowy łowca androidów. Ale nie zamierzałem oglądać bo nocleg na lotnisku dawał o sobie znać i wkrótce po skończeniu trzeciego winka zapadłem w drzemkę. Niby lecieliśmy w dzień ale zrobiono sztuczną noc i było łatwiej zasnąć. Sen miałem płytki ale w sumie odpocząłem trochę. Mniej więcej 2h przed lądowaniem rozpoczął się drugi serwis i podano jedzenie. Myślałem, że to będzie coś lżejszego, jakaś kolacja bo zbliżał się wieczór w Bangkoku. Rozdano formularze imigracyjne które w podobnej formie zawsze wypełnialiśmy przed lądowaniem w krajach azjatyckich. Do wypełnienia podstawowe dane oraz gdzie będziemy nocować w Bangkoku. Tutaj dodatkowo na drugiej stronie pytali o zakresy kwotowe naszych zarobków. Zawsze rozdają je w samolocie i zachęcają do wypełnienia żeby było szybciej ale po wylądowaniu nie ma problemu z pozyskaniem tego formularza i są miejsca gdzie można je wypełnić. Wypełniałem powoli przy winku mój i Izy.

Lądujemy. Jest dość późno. O tyle ile lot był opóźniony o tyle później jesteśmy w Bangkoku – czyli ok 20:00 – czyli około 10h później niż zakładał pierwotny plan. Zadziwiające, że mimo ogromu tych lotnisk po paru lotach zorientowanie się gdzie co jest na każdym lotnisku – bez względu na wielkość nie nastręcza większych problemów. Zresztą zwykle fala ludzi sama niesie w odpowiednie miejsce. Tym miejscem jest kontrola paszportowa połączona z wbiciem tzw. wiza on arrival. Bo wiele krajów w tym Polska nie tyle nie ma wizy, tylko dostaje ją (mowa o turystach) za darmo na 30 dni na lotnisku lub na niektórych lądowych przejściach granicznych. No i mimo wielu stanowisk – tu tworzy się największa kolejka. Samoloty wysypują coraz to nowych pasażerów którzy masowo ustawiają się w tej kolejce. Mimo, że kolejka przesuwa się dość sprawnie trzeba w niej spędzić około 20 – 30 minut. Nic dziwnego – ponieważ urzędnik skanuje nasz paszport, ogląda formularz ewidencyjny, robi nam zdjęcie zamontowaną komputerową kamerką. Jeżeli weryfikacja paszportu i formularza przebiegnie prawidłowo, odrywa większą jego część, na drugiej wbija pieczątkę a w paszport wbija wizę w postaci pieczątki na której jest data wjazdu i do kiedy wiza jest ważna, a także wbija zwykłą pieczątkę wjazdową. Mniejsza część formularza imigracyjnego zostaje w paszporcie i jeżeli nie została przypięta zszywaczem trzeba jej pilnować przez cały wyjazd bo jest sprawdzana przy wyjeździe a jej brak może oznaczać spore nieprzyjemności. Nie mamy żadnych problemów i po chwili możemy iść do taśmociągów z bagażem. Już jeździ i wydaje bagaże. Już nawet nie niepokoimy się o nie – jakoś tak z przyzwyczajenia. A potencjalnych problemów z bagażem przy takiej przesiadce i opóźnieniach mogło by być sporo. Ale bagaże jak gdyby nigdy nic wyjechały na taśmę.
Dobra część łatwiejsza się skończyła. Teraz musimy się zorganizować i dotrzeć na nocleg. Godzina 21 którą zadeklarowałem wydaje się nie do utrzymania. Musimy teraz wymienić walutę i sprawdzić jak można się dostać do centrum. Samo to może zająć z godzinę a potem samej jazdy może być 60 – 90 minut. Dobrze jak się wyrobimy przed północą. Wbrew niektórym informacjom cena waluty nie jest taka sama we wszystkich kantorach na lotnisku. Oczywiście cena jest najgorsza na hali przylotów. Z informacji jakie posiadałem najlepszy kurs miał kantor SuperRich, który mieści się na najniższym piętrze lotniska przy kolejce do miasta – Airport Rail Link, na lewo za kasami. I to trzeba uważać bo pojawiła się podróbka kantoru z innym logo. Zjechaliśmy schodami ruchomymi na najniższy poziom. I faktyczni jest tu sporo kantorów. Odnajdujemy dwa kantory SuperRich jeden z zielonym logo a drugi z czerwonym, Oczywiście pośród jeszcze kilku innych kantorów. Właściwy miał być z zielonym ale chyba konkurencja wymusiła na nich, że cenę jednakową. Dla zasady poszliśmy do polecanego kantoru z zielonym logo. Cena faktycznie była dużo lepsza niż na górze na hali przylotów. Tak jak wiedzieliśmy zależy ona od nominałów banknotów które chcemy sprzedać. Monet nie przyjmują w ogóle a najlepsze ceny mają banknoty 50 i 100 dolarowe. Wymieniliśmy 200 dolarów w 100 dolarowych banknotach po cenie 31.9 THB za dolara.
Ok mamy pieniądze teraz trzeba się dostać do miasta. Z lotniska do centrum jest około 30km Opcji dla całego miasta jest kilka ale jeżeli ma się nocleg w konkretnym miejscu to opcje się zawężają. Nasz nocleg znajdował się w pobliżu najbardziej turystycznej ulicy – Khao San. Ciekawe, że dopiero od niedawna zaczęły powstawać połączenia obsługujące bezpośrednio ten kierunek. Najlepszym dla nas był – powstały niedawno – autobus S1, który zabiera pasażerów z Gate 7 na pierwszym piętrze terminalu pasażerskiego. Autobus odjeżdża co pół godziny między godziną 6.00 a 20.00 i kosztuje 60THB. Ok ale jest już grubo po 20. Na wszelki wypadek udajemy się do gate 7 aby sprawdzić to osobiście. Niestety autobus S1 już nie jeździ. Gdybyśmy przyjechali zgodnie z planem lub gdyby drugi samolot się nie opóźnił zdążylibyśmy na ten autobus bez problemów – a tak – kolejna komplikacja. Dobrze, że na wszelki wypadek zanotowałem alternatywne połączenia. Mniej wygodne ale zawsze to coś. W tym celu musieliśmy zejść ponownie na najniższe piętro do kolejki Airport Rail Link. W cenie 45 THB mogliśmy przejechać całą długość linii do stacji PHAYA THAI. Niestety jazda do Hotelu wymagała przesiadki. Ok jedziemy. Bilet kupiliśmy w postaci plastikowych żetonów w automacie. Kolejka w większości jechała na estakadach i miała klimatyzację. Jeszcze nie poczuliśmy prawdziwego ciepła Tajlandii. Kolejka nie spieszyła się. Mogliśmy podziwiać przez okna światła miasta. Nie była zbyt pełna i dobrze, że w ogóle na nią zdążyliśmy bo jeździ ponoć do północy. Teoretycznie na stacji PHAYA THAI powinniśmy zejść z estakady na ulice na dole i złapać autobus nr 59 pamiętając o tym że ruch jest tu lewostronny i powinniśmy jechać w lewo z pasa na którym wyjdziemy ze stacji. Tyle teoria. Jest gorąca noc. Temperatura po wyjściu z pociągu nas zniszczyła. Miałem długie spodnie i długi rękaw. Iza też ubrana ciepło. Z estakady zeszliśmy na wyczucie nie mając zbyt wielu wskazówek, którym wyjściem powinniśmy zejść. Przy samym zejściu otoczyła nas granda taksówkarzy proponujących podwiezienia i pytających gdzie chcemy jechać. Nie byli tak namolni jak w Indiach ale i tak upierdliwi. Głownie dla tego, że przeszkadzali w spokojnym zorientowaniu się w sytuacji. Łazili za nami i mendzili, że wszystkie autobusy już odjechały. Taaa a wszystkie samoloty już odleciały a łodzie odpłynęły. Szkoda, że wszyscy taksówkarze nie odjechali. Rozpoczęliśmy poszukiwania przystanku. Ciężkie plecaki nie ułatwiały ale ani spacer po 200 metrów w lewo ani w prawo przystanków nie ukazały. Dziwne bo gdzieś tutaj powinien być. Tym bardziej, że po przeciwnej stronie ulicy był widoczny i miał się świetnie. Ruch mimo późnej godziny był duży a co jakiś czas pojawiał się autobus który po prostu przejeżdżał nigdzie się nie zatrzymując. Numery były widoczne i żaden z nich nie był numerem 59. Gogle podpowiadało że 59 powinien jechać ale kręcąc się nie widzieliśmy żadnego a w tym czasie niby powinny być dwa. Po drugiej stronie ulicy widać było sklep 7 Eleven. Ta sama sieć sklepów spożywczych co w Japonii. Postanowiliśmy tam przejść żeby ochłodzić się w klimatyzowanym pomieszczeniu, kupić jakieś smaczności na wieczór i przemyśleć sytuację. Miejsce jest dość chaotyczne. na górze na estakadzie jeździ metro. Na prostopadłej estakadzie dojeżdża kolejka, którą przyjechaliśmy a na dole duży ruch kołowy. Żeby przejść na drugą stronę trzeba zastosować typową strategię. Wypatrzeć nawet niewielki odstęp między jadącymi pojazdami i iść. Najlepiej pewnie i bez przystanków ale mając na uwadze jadących wariatów. Pozostali z daleka obliczają trajektorię pieszych i dostosowują do nich swoją trajektorię. Najgorsze co można w tedy zrobić to zatrzymać się nagle. Katastrofa gwarantowana.
W sklepie naszą uwagę przyciągają napoje a moją zwłaszcza piwo. Piwa są w wydaniu puszkowym i butelkowym. Zdziwienie budzi pojemność. Puszki są o pojemności 330ml ale nie ma co sobie nimi zawracać głowy i większe – 490ml. Butelki odpowiednio 330ml i 620ml. Z puszek najlepiej wychodzą dwupaki. Za dwupak piwa Chang 490ml zapłaciliśmy 95 THB a Leo 99 THB. czyli piwo kosztuje tu około 5zł za puszkę. Nie za tanio. Cóż zrobić. Kupiliśmy jeszcze chipsy o egzotycznych krewetkowych smakach w cenie 30 THB i napoje.
Tymczasem jest już po 23 godzinie i informacja o awaryjnym meldowaniu się do hotelu weszła na plan pierwszy. Ale w dalszym ciągu trzeba tam dojechać. Wróciliśmy na drugą stronę ulicy. I nawet znaleźliśmy miejsce, które naszym zdaniem musiało być przystankiem. Zidentyfikowaliśmy je po ławkach dla pasażerów, takich samych jakie stały na innych przystankach. Tylko na innych przystankach były jeszcze rozkłady jazdy. Widzieliśmy w tym rękę taryfiarzy, którzy zdemolowali rozkłady żeby trudniej było by się połapać w dojeździe do centrum. Odnalezienie przystanku nie spowodowało nagłego przyjazdu autobusu 59. Chyba trzeba będzie wziąć taryfę. Ale na pewno nie z tej grupy taryfiarzy co zdemolowali przystanek. Odchodzimy z tamtąd dalej. Po chwili napatacza się riksza. Zapytać zawsze warto. Pierwsza cena 150THB Wiadomo, że to cena do negocjacji więc negocjujemy. Z wielkim żalem gość opuszcza do 100 i dalej nie chce. To niby 10 zł ale mam przeczucie, że to dalej za dużo. W między czasie wpycha się jeszcze taryfa, która akurat przejeżdżała. Zawsze można zapytać. Więc pytam czy podwiezie nas do Monumentu Demokracji (który jest blisko naszego hotelu) i czy zrobi to na taksometr. To ważne bo wielu taksiarzy nie chce wozić turystów na taksometr bo liczą na większy zarobek a upierających się odwodzą od tego pomysłu mówiąc że to będzie drożej. O dziwo gość zgadza się jechać na taksometr i od razu go włącza. To dobrze bo gdyby nawet było drożej to pokaże nam to zakres cenowy i ceny jakich na podobnym dystansie można się spodziewać.
Zostawiamy rikszarza z rozdziawioną gębą i z przeświadczeniem, że coś stracił. Ładujemy plecaki do bagażnika taryfy i zasiadamy z tyłu. Kierowca trochę dziwny bo mieliśmy wrażenie że mówi coś do siebie a może do zestawu słuchawkowego. Pytał z ciekawości jaka cena była rikszarza i jak usłyszał, że startował od 150 THB to tylko głośno się śmiał. Na wszelki wypadek sprawdzałem na google maps czy taryfiarz wiezie nas najkrótszą drogą. Sprawa wyglądała ok. Kiedy byliśmy już niedaleko Monumentu Demokracji (to takie wielkie rondo z pomnikiem po środku) zaczął dopytywać gdzie konkretnie chcemy wysiąść przy tym rondzie i od razu zaproponował Macdonalds. Sprawdziłem – faktycznie w północnej części tego ronda był Macdonals. to blisko naszego hotelu i niezły punkt orientacyjny. Ok. Wysiadamy tam a taksometr wskazuje 70 THB. Czyli nieźle i jednak miałem rację że rikszarz chce nas naciągnąć. Machamy na pożegnanie tarayfiarzowi i idziemy do Mcdonaldsa. O ostatnim posiłku w samolocie już zapomnieliśmy i Iza uznała nawet, że w tym Macu można coś zjeść. Hotel mamy za rogiem, i tak już jesteśmy po czasie więc nie ma się co śpieszyć. Mcdonalds dobrze klimatyzowany, czynny całą dobę, i nawet teraz przed północą sporo w nim osób. Menu generalnie podobne z modyfikacjami – zamiast frytek można zmówić ryż a fish mac jest tu w wersji duble, czyli są w bułce dwie ryby. To coś dla Izy. Ja zamawiam Royala w zestawie, Iza samą kanapkę więc frytki i picie mamy wspólne. Niezły początek w Bangkoku w Mcdonaldsie przed północą.
Z Mcdonaldsa do hotelu mamy niecałe 200 metrów więc emocje nam trochę opadły. Ze wskazówek z hotelu wynika, że jeżeli przybędziemy do hotelu po 22 to mamy dzwonić dzwonkiem po prawej stronie drzwi raz lub dwa razy lub ewentualnie dzwonić pod podany numer telefonu i po 5-10 minutach przyjdzie pracownik i nas wpuści. Po krótkim marszu docieramy do hotelu który stoi w bocznej ulicy. Dzwonek jest oznakowany toteż dzwonimy. Już po około 2 minutach z drzwi oddalonych o parę metrów po prawej stronie wyłonił się młody człowiek dość tęgawy i otworzył nam drzwi do recepcji. Przeprosiłem go niemrawo za późne przybycie ale on bez zwlekania przystąpił do zameldowania nas w hotelu. Hotel nazywał się Ratchadamnoen Residence a zamówione pokoje to Apartament Superior. Oni tu w Azji lubują się w nazwach superior albo de lux. Co oznacza mniej więcej, że nie są takie ostatnie a poza tym różnie może być. Dowiadujemy się gdzie jest śniadanie które mamy wliczone w cenę. i dostajemy hasło do internetu. Zapłata z góry i tak jak obiecywano można zapłacić kartą bez prowizji. Płacę Aliorową kartą dolarową 4500 THB – taki jak w rezerwacji. Z konta zdjęło mi 144,5 dolara. Prowadzi nas do pokoju. Wejście jest inne niż do recepcji, po drodze mijamy miejsce gdzie będzie śniadanie. Wejście do budynku jet na kartę magnetyczną i tradycyjny klucz do samego pokoju. Trochę kluczymy. Wchodzimy na drugie piętro i idziemy kawałek korytarzem. Pokój to w zasadzie mini-apartament. Mamy do dyspozycji łazienkę, coś jak pokój dzienny z sofą, ławą i aneksem kuchennym gdzie jest też lodówka i właściwą sypialnie z dużym łóżkiem. Każde z pomieszczeń ma własną klimatyzację. Sypialnia ma okno i balkonik ale wychodzi na niewielką przestrzeń pomiędzy budynkami. Miedzy nimi jest ze 70cm więc widok na nigdzie. Ale moskitiery w drzwiach o oknie są. Światło dzienne będzie trochę wpadało a na balkonie i tak nie będziemy siedzieli. Dostajemy szybkie wskazówki i gość zmywa się szybko pewnie spać. To kolejny długi dzień i nawet mam wrażenie, że to nie były dwa dni tylko jeden długi. Ostatecznie jesteśmy na miejscu tylko z kilkugodzinnym opóźnieniem. Można odpalić lokalne piwo.

Ratchadamnoen Residence1

Ratchadamnoen Residence

 

Ratchadamnoen Residence

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.