Phuket – Siem Rap

Około 4:20 jesteśmy na recepcji. Pani nie śpi i wysyła kogoś do pokoju żeby sprawdził pokój. Nie wiem chyba po to, czy korzystaliśmy z barku albo nie niszczyliśmy pokoju. To trochę nas opóźnia. Jest wszystko ok i dostajemy z powrotem kaucję za klucze 500 Batów. Tak jak nam obiecano pani zbiera się do odwiezienia nas na lotnisko. Niby blisko i dalibyśmy radę na piechtę ale skoro już jest to jedziemy. Tym bardziej, że terminal międzynarodowy okazał się leżeć odrobinę dalej.
Jest jeszcze ciemno i nawet przyjemnie – nie gorąco. Po prostu ciepło. Musimy wjechać 2 piętra do góry na halę odlotów. Jest już sporo ludzi ale nic dziwnego bo to przecież typowe lotnisko turystyczne dla czarterów. Godzina jest barbarzyńska, ciemno i do domu daleko. Do stoisk Air Asia jeszcze pustawo i w zasadzie nie czekamy. Kart wydrukowanych w Hotelu na Railay pani nawet nie ogląda tylko po okazaniu paszportów drukuje karty pokładowe. Dostajemy naklejki i plecaki znikają w czeluściach lotniska. Idziemy do kontroli bezpieczeństwa. Ciekawe, że tu w Azji interesuje ich tylko laptop. Trzeba go wyciągnąć z bagażu podręcznego a reszta klamotów – cała elektronika zostaje w bagażu. Nie tak jak u nas że i aparat i kamera a nawet telefonu muszą przejechać przez prześwietlacz wyciągnięte z plecaka. Nawet do drobnych kosmetyków w buteleczkach nie kazali wsadzać do osobnej foliowej torebki o pojemności litra. Tylko często każą zdejmować buty. I tak mam wrażenie, że ta kontrola idzie tu szybciej.

Dla większości dzisiaj kończy się tu tajlandzka przygoda i wracają do kraju. nic dziwnego, że jest tu bardzo rozbudowana strefa bezcłowa i do ostatniej chwili chcą wycisnąć kasę z turysty. Nawet butelkę wody w rozsądnej cenie jest tu trudno wycisnąć. Mamy trochę czasu i w poszukiwaniu miejsca na kawę wjeżdżamy jeszcze wyżej gdzie jest parę miejsc na jedzenie i kawę. Ciekawe, że miejsce nie jest zbyt eksponowane a można tu w spokoju zjeść i napić się kawy. nie tak jak na dole gdzie ma się wrażenie, że wszystko jest nastawione na wydojenie turystów z ostatniej kasy. Nawet wodę można kupić tylko w barach za zaporową stawkę. Poprzestajemy na wodzie z dystrybutorów do własnej butelki. A kierunki docelowe lotów to na przykład Zurych lub Moskwa. Nawet część napisów na tym lotniku jest po rosyjsku. W tym kontekście – nasz lot do Kambodży był dość egzotyczny. Przysiadamy na górze na kawę w oczekiwaniu na otwarcie naszej bramki. Planowy wylot o 6:20
Ponieważ ze względu na absurdalną porę wylogowywania się z hotelu nie brałem śniadania, wymyśliłem, że można zakupić talkowe w locie do Kambodży. Pora sprzyjała śniadaniu a opinie w internecie zachęcał do zakipienia posiłku na pokładzie samolotu. Oferta posiłków jest dosyć jasna i łatwo zaplanować nawet wegetariańskie danie dla Izy. Pomyślałem jeszcze w domu, że czas tego lotu to najlepszy moment do zjedzenia czegoś bo zanim się ogarniemy w Kambodży, dojedziemy do hotelu i znajdziemy jakąś knajpę to z pewnością zgłodniejemy. Iza wybrała na ten lot „Vegan Tofu with Rice” co miało gwarantować bezmięsność dania, a ja „Kung Pao Chicken with Rice” co na zdjęciu wyglądało jak 3 czy 4 plastry mięsa na ryżu. Nie jestem fanem ryżu, zwłaszcza na śniadanie ale pomyślałem, że najwyżej zjem tylko te plastry kurczaka. Z zakupem zwlekałem do ostatniej chwili. Nie chciałem zamawiać ani jedzenia ani bagażu rejestrowanego w czasie rezerwowania biletów bo wtedy do odlotu było jeszcze daleko. Gdyby coś poszło nie tak i ostatecznie nie moglibyśmy polecieć stracił bym pieniądze i za rezerwacje i za jedzenie i bagaż. Ostatecznie zapłaciłem dodatkowo więcej niż za sam lot. Po 120THB za posiłki i po 800 za bagaż. Razem 1840THB a za bilety w promocji 1680THB

Samolot nawet się wypełnił i chyba słyszałem gdzieś jakiś polaków. Czyli trasa nie aż taka egzotyczne. Miejsca mieliśmy obok siebie ale nie od okna. Takie przydzielił system. Można było w czasie odprawy internetowej zmienić te miejsca np na takie przy oknie ale – jak to w tanich liniach – dopłata. Najtaniej można było w tyle samolotu za 9zł od osoby. Ale Iza powiedziała żeby spadali z tym płaceniem a lot trwa tylko niecałe półtorej godziny.Ledwo po starcie obsługa rozpoczęła bezładne bieganie nazywane tutaj serwisem. Panie prowadziły wózek z jedzeniem i rozdawały ale według pobazgranej listy i ciągle im się coś nie zgadzało. No i nie zgadzało się u nas. Pani panicznym wzrokiem przeczesywała listę i spoglądała panicznym wzrokiem to na lewo to na prawo. W końcu wyszło jej, że zamówionego posiłku dla Izy nie mają. Przeproszono ją niby i powiedzieli ze dostarczą za jakieś 15 minut – noo chyba, że chce kurczaka. Taaa, pewnie. Po to zamawiane było vege żeby ostatecznie zjeść kurczaka. Niech się lepiej spieszą bo niedługo lot się skończy. W końcu dostarczyli ale chyba podgrzewali na szybko bo udało im się podgrzać tylko opakowanie. To wystarczyło żeby na dobre rozeźlić Izę. Wiedziałem już, że więcej żadnego jedzenia w Air Azja nie kupimy i że są spaleni do końca świata. Ostatecznie tofu z pomiędzy zimnego ryżu zostało wygrzebane. Moje danie było wprawdzie ciepłe ale zupełnie nie wyglądało jak na stronie internetowej. Żadnych plastrów mięsa nie było – ot raptem parę niewielki kawałków z boku ryżu. To już byle kanapka w barze na lotnisku była by chyba lepsza. Dostałem zatem wytyczne od Izy żeby więcej już jedzenia w Air Azja nie kupować. Nawet za 12zł. W sumie – należy przyznać jej rację.

Kambodża wita nas dusznym upałem, mało klarownym niebem i lotniskiem zupełnie innym niż zazwyczaj. Chyba miało nawiązywać do lokalnej architektury ale wyglądało po prostu jak prowincjonalne coś. Zbitek parterowych budynków pośrodku wielkiej łąki – nigdzie. Wysiada się prosto na płytę lotniska i trzeba sporo przejść na piechotę. Na płycie może ze 4 samoloty. Teraz czeka nas procedura wizowa. Nie wiem czy istnieje kraj zwolniony z wiz. Wizę można ponoć było załatwić przez internet. Na forum odradzali bo drożej. Miało by to trwać min 2 dni i kosztować 37 dolarów – czyli 7 dolców drożej niż na lotnisku. W takim przypadku wiza tak naprawdę nie ma żadnego uzasadnienia. Tak jak w wypadku Indii stanowi po prostu bilet do kraju. Dodatkowa możliwość oskubania turysty. No więc jest długa lada do której się podchodzi po wypełnieniu kolejnego formularza imigracyjnego. Za ladą siedzą smutni panowie w mundurach. Chyba z 5 czy 6. Chyba żeby ocieplić wizerunek jest między nimi jedna kobieta tez w mundurze. Miałem informacje że będą potrzebne do tej wizy 2 zdjęcia. I że jeżeli ktoś nie ma to za drobną opłatą robią na miejscu. Iza zapomniała swoich wyciągnąć z bagażu rejestrowanego i właśnie przerażona zastanawiała się co teraz będzie. A panowie w mundurach za ladą groźnie marszczyli brwi. A ja wiedziałem – zdjęcie to proforma a bilet do kraju musi być sprzedany bo to łatwy napływ dewiz do tego biednego kraju. W końcu płacimy 30 dolarów od osoby. Nie masz zdjęcia? – zrobimy. Zapłacisz dwa dolce więcej  i nie ma sprawy. Ale nie ma żadnego stanowiska do robienia zdjęć. Pani robi zdjęcie komórką ze zdjęcia w paszporcie. Da się? A przecież mogła by zrobić z żywego osobnika. Kartą zapłacić się niestety nie da. Płacimy 62 dolce i nasze paszporty rozpoczynają podróż przez wszystkich panów w mundurach wzdłuż lady. Każdy ma jakąś funkcję. A to pieczątka a to podpisik. Paszporty furczą, pieczątki strzelają,  słychać drapanie długopisów. Na końcu lady można odebrać paszport z biletem do kraju.  „Kingdom of Kambodia” Piękna wklejka – kolejna do kolekcji. Wiza jest – to można udać się do kontroli paszportowej. Teraz to zwykłe boksy w którym siedzi pogranicznik. Chyba są mniej ważni od tych co wydają wizy bo mają skromniejszy mundur i nie można im robić zdjęć. Za to oni mogą bo przy każdym stanowisku jest kamerka Logitecha. Sprawdzanie wizy i paszportu – piecząteczki i możemy iść odbierać bagaże. Teraz to już się nie spieszymy. Jest relatywnie wcześnie do hotelu i tak nas zalogują dopiero o 14 a jest 9:30. Do miasta mamy ok 7km. Trzeba powiedzieć że w ubikacjach mają tu czysto i wyposażenie na światowym poziomie. Wychodzimy przed lotnisko. Tak jak miałem informację zaraz pow wyjściu po prawej stronie usytuowały się budki operatorów telekomunikacyjnych. Można tu kupić kartę SIM do rozmów i internetu. Rozmowy mnie nie interesowały ale miałem mały ruter bezprzewodowy na karty sim a za 3 dolary można było kupić jakiś fajny pakiecik. Oferty były różne i z paczkami internetu i z minutami na rozmowy. Ceny od 3 do 10 dolarów.  W cenie 3 dolarów można było liczyć 20GB internetu. Mimo że wybór opcji był duży ja takiego pakietu nie znalazłem. Ale znalazłem chyba nawet ciekawszy. Za te 3 dolary no limit na internet na 7 dni. Celowo 2 razy pytałem czy jest jakiś limit po którym internet zwalnia ale niby nie. No i myślałem że będą ta kartę jakoś rejestrować, że będzie potrzebny paszport. A tu po prostu zapłaciłem 3 dolary i już. Kartę załadowałem do rutera – nie miała nawet pinu. Zero konfiguracji po prostu od razu zaczęła działać. Szybki test jeszcze na lotnisku wykazał że nie będzie to demon prędkości – choć ponoć 4G. A tu 2 do 5 Mbit. Może być.

Gdy tak deliberowaliśmy bez pośpiechu nad tym internetem dwa razy podchodził do nas jakiś człowiek i pytał czy mamy jak dojechać do hotelu. Początkowo myślałem że to jakiś naganiacz albo w ogóle taryfiarz co chce zgarnąć klientów. Ale nie. Zapraszał do okienka prepaid taksi. Tu chyba nie ma wolnej amerykanki z dojazdem. Albo ktoś odbiera z lotniska – np hotel albo jest  okienko prepaid. Coś tam czytałem, ze jak się wyjdzie z terenu lotniska to można złapać transport taniej. Ale jak to zwykle bywa albo ma się taniej albo wygodniej. Jest okienko jest cennik z którego wynika, że można jechać miniwanem za 15$ (to pewnie opcja dla większej ekipy z dużym bagażem). Taryfą za 10 $, remorkiem za 9$ moto taxi też za 9. Co to do diabła jest remork? Dobrze, że było zdjęcie tego pojazdu na cenniku. To taka odmiana tuk tuka. A tak naprawdę to dwukołowa przyczepka podpięta do normalnego motoru. Zabawny jest brak różnicy w cenie pomiędzy remorkiem a moto taxi. W tym drugim jedzie się po prostu jako pasażer na motorze a ewentualny bagaż trzeba sobie jakoś trzymać samemu. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie weźmie motoru nawet jak jest sam kiedy może wygodnie pojechać tym remorkiem. Płacimy w okienku w/g cennika za remorka, dostajemy pokwitowanie oraz druga kartkę z informacją, że ten oto remork razem z tym panem kierowcą (ubranym elegancko w koszulę) może nasz również zawieźć w dniu jutrzejszym na „smal tour” za 20$. Tour obejmuje Angkor WAT i Angkor Thom. Ani przez chwilę nie rozważaliśmy takiej możliwości nie mając rozeznania jakie są ceny takiej jazdy. Nie pomogła nawet informacje zawarta w piśmie że jakieś pieniądze z tej opłaty wspomogą Kambodżański Czerwony krzyż (!) Szpital dla dzieci i bezdomnych. Idziemy z panem na pobliski parking remorków. Bagaże idą na półkę przed nami a mu na kanapę. Przyczepka ma baldachim chroniący od słońca.

W drodze do Hotelu w Siem Rap. Remorkiem

 

Pokwitowanie zapłaty za remorka

 

Nocujemy 4 noce w Hotelu „Bou Savy Guesthouse” ze śniadaniem i z basenem. Cena niewygórowana – 100 dolarów za 4 noce. Dolary są tu w zasadzie walutą główną. Istnieje lokalna waluta Riel kambodżański ale służy ponoć tylko do wydawania reszty. Remork ma prostą drogę Dopiero ostatnie 400 metrów wjeżdża w wąską, brudną żwirowo błotną drogę pomiędzy jakimś płotem a budową wielkiego budynku mieszkalnego Z tym, że stał sam szkielet i nie wiadomo dokładnie czy to była budowa czy rozbiórka. Ale zaraz za nim w zieleni coś stoi. Wysiadamy przy bramie. żegnamy się z kierowcą który pewnie miał nadzieję na jutrzejszy kurs z nami ale nic z tego. Zameldowanie do hotelu o 14 a jest jeszcze przed 10. Mamy nadzieję się pokazać i zostawić na przechowanie bagaż. Wszystko tu jest dość kompaktowe. Mały basen, ale ładnie zagospodarowany, mała knajpa która jest raczej wiatą – co nie dziwi w tych temperaturach – tylko na zdjęciach wyglądało to wszystko na trochę większe. Ale nie jest źle.  Zaraz przy wejściu przechwytuje nas ktoś z obsługi. Dostajemy chłodne soki na dzień dobry i zostajemy zaprowadzenie nie tyle na recepcję, która jest w knajpie a do samego guesthousa. Na parterze w otwartym przedsionku jest coś w rodzaju sklepu z pamiątkami  ale nie ma lady tylko ława, sofa i fotele. Te pamiątki chyba są kierowane do mieszkańców hotelu. Siadamy wygodnie. Nasza rezerwacja jest i zostaje nam przypomniane że pokój będzie od 14. Pan jest bardzo miły, wyciąga mapkę miasta, pokazuje gdzie jesteśmy, jak gdzie dojść i co ciekawego jest w okolicy. Dopytuje ile będziemy w okolicy i na ile zamierzamy kupić bilet po okolicznych świątyniach. To już samo w sobie było podejrzane i w Indiach już byśmy przestali słuchać ale trzeba powiedzieć, że pan wszystko robił z gracją. Nawet dostaliśmy od niego talon na darmowy posiłek do wykorzystania kiedy chcemy w miejscowej restauracji. To miły i odpowiedni sposób na zyskanie zaufania. Jak już się wszystkiego dowiedział to przystąpił do kontrataku ofertowego. Powiedział, że mają tu remorki i mogą nam jutro zaoferować transport po lokalnych atrakcjach. Za jedyne 15$ mamy remorka na cały dzień oraz zimną wodę do picia. Kierowca będzie nas woził i czekał na nas przy każdej świątyni tyle ile trzeba. Pierwotnie plan mieliśmy inny. Wiedzieliśmy, że świątynie są rozrzucone na sporym terenie ale raczej myśleliśmy o wynajęciu roweru a co najwyżej skutera. Żeby nikt na nas nie musiał czekać i ewentualnie marudzić, że gdzieś byliśmy za długo. Jak widział, że miękniemy to przystąpił do ofensywy i od razu zaczął planować nam każdy dzień pobytu. Jego przewagą było to, że znał lokalne atrakcje wiedział jakie są czasy zwiedzania i przejazdów. Normalnie taki gość to dar bo jest w stanie w zasadzie zorganizować nam czas w sposób optymalny. Tylko, że my nie mamy ciśnienia na optymalność. Lata podróży przyzwyczaiły nas do tego, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć wszystkiego na jednym wyjeździe. A nawet jest to nie wskazane bo wszystko to znaczy „po łebkach”. Zawsze przecież możemy gdzieś powrócić za rok czy dwa. Zapytałem czy możemy pozostałe dni po jutrzejszym omówić jutro przy założeniu, że godzimy się na jutrzejszą wycieczkę. Wyglądało na to, że nie jest rozczarowany i tak to omówiliśmy. Tylko za jutrzejszy dzień musieliśmy zapłacić z góry co w Izy od razu wzbudziło podejrzenia bo w sumie nie dostaliśmy żadnego pokwitowania. Ale chyba nie ma się co martwić bo jeszcze nikt nas w tym regionie nie oszukał. Mamy 3 dni więc jutro z nim obadamy teren a potem będziemy rozważać inne sposoby zwiedzania.

Bagaże zostawiamy w recepcji i ruszamy rozejrzeć się po mieście. Mieliśmy plan już dziś kupić bilety bo umożliwiało by to zaczęcie zwiedzania i odliczania tych dni od jutra ale zobaczenia zachodu słońca nad Anghor Wat już dziś. Tylko że nam się nie chce.  Emocje z wjazdu do Kambodży już nam trochę opadły. Nikt nas nie zjadł, nikt nie oszukał. Jakieś nam się to wszystko wydały tutaj znajome i wcale nie dziwne. Zresztą do zachodu słońca jeszcze daleko i jeszcze czeka nas zameldowanie w hotelu. Tymczasem przyjemne ciepło poranka zamienia się powoli w nieprzyjemne ciepło późnego rano. Wyszliśmy tylko z zacienionego podwórka przyhotelowego i słońce – choć w sumie mętne – zaczęło dawać się we znaki. I w dodatku kawa zaczęła wydawać się nam dobrym pomysłem.  Gogle pokazywało nie daleko jakąś nadętą kawiarnie. To jest co na co zwróciłem uwagę w podróży z lotniska. Z jednej strony proste zabudowania a z drugiej nadęte hotele. Przydrożne stragany albo luksusowe sklepy. Uliczne jadłodajnie albo drogie restauracje. W jednych drogo w drugich tanio ale można spodziewać się niedogodności jak brak klimy czy jedzenie na stojaka lub jakiś zaimprowizowanych siedziskach. Kawiarnia znajdowała się po drugiej stronie ulicy którą przyjechaliśmy z lotniska – jakieś 300 metrów od hotelu. Ulica była dwu pasmowa po dwa pady w każdą stronę, a dodatkowo po jednym węższym pasie po obydwu stronach ulicy. Miałem wrażenie, że to taki specjalny pas dla rowerów i motorów. W praktyce wprowadzało to spore zamieszanie bo i tak każdy jeździł pasem którym chciał a czasami dodatkowo pod prąd. Na pierwszy rzut oka nie dało się jej przejść bo uczestnicy ruchu wydawali się nieprzewidywalni. Stało się na krawędzi drogi i ciągle coś z którejś strony jechało. Po chwili przypomniała nam się technika której nauczyliśmy się w Indiach. Należy znaleźć niewielki prześwit pomiędzy pojazdami i pewnie wyjść na drogę i przeć na przód. Nie wolno się nagle zatrzymywać bo w czasie przejścia stajemy się uczestnikami ruchu i pozostali uczestnicy rozpoczynają określanie naszego kursu i uwzględniają go w swoim. Niektóre pojazd do ostatniej chwili starają się zdążyć przejechać tuż przed nami a jak się już nie da to z niechęcią omijają z tyłu. Zwłaszcza na początku jest to nieco stresujące.

Po drugiej stronie ulicy jest stacja benzynowa z minimarketem i kawiarnią. Nawet chcieliśmy w niej napić się kawy ale miejsc tutaj było nie wiele i wszystkie zajęte. Poza tym to takie miejsce żeby napić się kawy na szybko. Kawiarnia a może cukiernia, którą upatrzyłem w Googlach nazywała się „Brown Coffee” i nie powstydził by się kraj europejski. No może było by trochę czyściej bo tu obsługa sprzątała wolno. Duży nowoczesny budynek, którego wysokość sugerowała dwa piętra. Jednak po prostu był wysoki. Mniej więcej po środku pomieszczenia znajdowała się kasa. Barista wyglądał dość profesjonalnie a wypieki i desery smakowicie. Sala była wielka i mocno klimatyzowana. Aż dziw, że udało im się tak wychłodzić takie wielkie pomieszczenie. Wielka sala i sporo miejsc siedzących wokół baru. Różne typy. Sofy fotele, ławy a także zwykłe stoliki. Ale wszystko pełne. Normalnie jesteśmy w Kambodży i wydawać by się mogło, że posiedzenie na kawie to ostatnia z potrzeb Kambodżan bo ci w okół to przecież nie wszystko turyści. Nawet nie jesteśmy w centrum. Obowiązuje samoobsługa co zrozumieliśmy gdy w końcu wcisnęliśmy się do małego stolika na wyścigi z jakimiś dwoma skośnymi paniami. Zrozumienie zwykle poparte jest analizą sytuacji a sytuacja była taka że kelner się do nas nie fatygował. Ale biegał po okolicy. Trzeba więc było zamówić w barze, dostać numerek który lądował na sole i grzecznie czekać. Mimo upału miałem ochotę na ciepłą kawę late a Iza mrożoną zieloną herbatę z mlekiem. No i wciągnąłem apetycznie wyglądającego croissanta migdałowego, który wyglądał bardziej jak pasztecik. Taki miał kształt. Ceny raczej europejskie bo zapłaciliśmy ponad 8 dolarów. Same napoje powyżej 3$. 12zł za kawę? Już zacząłem się niepokoić o budżet tego pobytu w Kambodży.

Planu jakiegoś specjalnego nie mieliśmy. Do zameldowania w Hotelu jeszcze sporo czasu. Więc kierunek – centrum. Najkrótsza droga na mapie była dość kręta a nie chciało nam się ciągle na nią patrzeć. Ustaliliśmy, że jak pójdziemy jeszcze dalej główną drogą to dojdziemy do rzeki lub kanału i dalej idąc w prawo wzdłuż niej dojdziemy do Old Marketu a potem na sławną Pub Street. To jakieś 2km. Jeszcze przed rzeką po drugiej stronie drogi miał być park miejski i jakaś świątynia – „Preah Ang Chek Preah Ang Chorm”. Wokół niej sprzedawcy sprzedają kwiaty, zdobione orzechy kokosowe, kadzidełka i żywe ptaki. jako ofiara. Świątynia jest ponoć uważana za przynoszącą szczęście nowożeńcom i dlatego jest często odwiedzana przez nowożeńców w dniu ślubu. Nowożeńców nie widzieliśmy ale w podcieniach świątyni przygrywała jakaś lokalna folk kapela. Nie wiem czy tak sobie czy też liczyli na jakieś datki. Całkiem dużo wiernych .

Park za świątynią nie wyglądał okazale. A już na pewno mało w nim było cienia. A może trzeba było się tam przejść a nam było nie po drodze. Rozpoczęliśmy wędrówkę wzdłuż rzeki czy też rowu z wodą. Zaaranżowano tu pasaż spacerowy. Nierówny chodnik ocieniony wielkimi starymi drzewami, oświetlony w nocy stylowymi betonowymi latarniami. Można też było usiąść na wyprofilowanych, pomalowanych na biało, betonowych ławeczkach. Co jakiś czas trawnik pomiędzy rzeką a chodnikiem uświetniały rzeźby. A to słonie, a to jakieś bóstwa.  W trawniku spacerowały też żółwie.

Po paruset metrach po drugiej stronie drogi (zresztą nie bardzo ruchliwej) zamajaczyła świątynia „Wat Preah Prom Rath”. Bardzo kolorowa i z bogatym wystrojem zwłaszcza na terenach około świątynnych. Mówi się, że klasztor został założony już 500 lat temu przez mnicha lądującego na brzegu jego tonącego statku. Figury i rzeźby na terenie świątyni w połączeniu z zielenią zdają się opowiadać jakąś historię. Coś może jak horror z elementami przygody. A to łódź a to wóz jakieś zwłoki z których ptactwo coś wyżera. Ciekawa atrakcja a co najważniejsze – za darmo.

   
   
   

 

Wychodzimy tym samym wejściem i kontynuujemy spacer wzdłuż rzeki. Po parunastu metrach po prawej stronie jest spożywczy. Na oko duży. Można by się coś napić i ochłodzić. Nazywa się ATC supermarket w mini galerii – Angkor Trade Center. Niestety – prądu brak i klimy nie działają. Chyba w całym mieście bo jak jeszcze byliśmy w hotelu to mówiono nam, że też nie ma prądu ale że powinien być około południa. Chyba się im nie udało bo jest 13. Zawsze można się przynajmniej rozejrzeć. Szafa z napojami jeszcze całkiem zimna. Chyba duża ilość ochłodzonych wcześniej napoi chłodzi teraz te lodówki. Jak zwykle z ciekawością oglądamy lokalne produkty, czy są miejscowe czy sprowadzone i jakie są ceny. czasami trafi się jakiś ciekawy produkt jak na przykład suszony imbir za 3$. Piwa jeszcze nie kupuję bo potem będę musiał je kilka godzin nosić. Ale ceny za miejscowy browar wahają się od 50 centów za 330ml do 2$ za 660ml. Co ciekawe można tu kupić oryginalne Japońskie wino śliwkowe Umeshu. U nas można dostać ale wyprodukowane w Niemczech. Mały słoiczek 160ml za 5$ ale namawiam Izę żeby sobie kupiła na wieczór. Do wypicia na miejscu  Schweppes Bitter lemon w puszce za 1$. Trochę drogi – ale smaczny.

   
   

Po chwili dochodzimy na Old Market który jest przy tej samej drodze. To jedna z atrakcji tutaj. Zbiór budynków z grubsza na planie kwadratu położonych blisko siebie tak że stykają się prawie dachami a tam gdzie się nie stykały połączono je dodatkowym zadaszeniem. Pomiędzy nimi wciśnięto wąskie alejki dla kupujących. Zacienione, ale ciasnota powodowała niewielki ruch powietrza i nawet przepędzanie go wiatrakami nie powodowało znaczącej ochłody. A można tu kupić wszystko. Ubrania, owoce, owoce morza, lokalne wędliny przyprawy i specjalności. Podróbki zegarków i inny sprzęt. Najlepiej po prostu zapuścić się w takie miejsce i oglądać, oglądać, oglądać.  Fajne to wszystko ale upał gęstnieje i koszulkę mam już całą mokrą i przyklejoną. Bandaże na nogach też nie pomagają. Dodatkowo chodzę w tych gumowo materiałowych bucikach co służą do chodzenia w wodzie bo tylko one nie dotykają moich bąbli na kostkach. Mają miękką gumową podeszwę i wyglądam w nich jak kretyn. Chyba sobie trochę odparzę stopy. Zobaczymy wieczorem. Tymczasem opuściliśmy market i weszli w ulicę o dźwięcznej nazwie „street 09” i co ciekawe przecinała się z „street 10” Ponieważ nie mieliśmy planu na ten spacer – poszliśmy „dziewiątką” bo wyglądała najciekawiej a gdy zaczęła się za bardzo oddalać od marketu skręciliśmy z powrotem do rzeki. Wcześniej widzieliśmy po jej drugiej stronie Nocny Targ, który też był wymieniany jako jedna z atrakcji. I jak widać z daleka czynny też jest w dzień. Co prawda tabuny ludzi się tam nie przewijały ale skoro już jesteśmy to można zajrzeć. Przez rzekę przechodzimy jednym z kilku mostów. Jeden był w remoncie a ten co przeszliśmy nazywał się Art Market Bridge. Z tego mostu był nawet niezły widok na pozostałe mosty. Zwłaszcza na najbliższy który – co ciekawe – nazywał się tak samo.

Nocny Market to bardziej cywilizowana wersja Old Marketu. Stragany przybrały tu form sklepików a i restauracje wyglądały bardziej jak restauracje a nie bary. Można tu kupić wszystko ale chyba najbardziej wyeksponowane są ciuchy. No i mniej egzotyczny klimat. Wracamy tą samą drogą i znowu wpadamy w Old Market. Wypadało by coś zjeść bo w zasadzie to dawno nie było jedzone. jest 14 i można by się już meldować do hotelu. Ale to daleko a dokoła masę barów i restauracji. Chyba się nie ma co śpieszyć. Wybieramy jakąś knajpę z pośród wielu. Z widokiem na Old Market który był po drugiej stronie ulicy. Knajpa jakich widzieliśmy sporo w czasie naszego spaceru. W głębi budynku kantorek i kuchnia i stoliki wylewające się aż do samego chodnika gdzie stały szyldy kuszące smakowitościami. Nie ma drzwi bo cały front knajpy to wielkie odsuwane do góry drzwi. Sporo dań choć część to po prostu wariacje jednego dania. Ceny od 3$ Za 3.5 da się coś wybrać. Są i droższe ale ze zdjęć nie wynika w sumie dlaczego. Nie mogę się zdecydować – więc zamawiam bezpiecznego kurczaka z frytkami za 3.5$ a Iza makaron z krewetkami.  Do tego Iza Shake mango a ja piwo Angkor. Piwo wjechało z kufelkiem w dodatku zmrożonym i bardzo zimne. W rozmiarze 660ml. Bardzo zadowalający rozmiar. Za 2$ To taka średnia tutaj w knajpach. Zabawne bo kosztuje więcej niż cena połowy obiadu.

Pora wracać. Jakoś nie wyszła nam najkrótsza droga bo zaplątaliśmy się w uliczki i obeszliśmy jeszcze raz świątynię „Wat Preah Prom Rath” ale potem poszło już gładko. Po drodze dotarliśmy do Pub Street gdzie mieliśmy wprawdzie dojść wieczorem ale skoro się już nawinęła. Teraz pustawo ludzie pewnie zwiedzają zabytki a poza tym gorąco żeby siedzieć i pić. Zresztą tak jak i w Bangkoku niektóre ulice po prostu lepiej wyglądają nocą. Ciekawe rzeczy eksponuje się światłem a reszty nie widać. Po kilkudziesięciu metrach napotykamy naprawdę duży sklep spożywczy – Asia Market około przed 16:00. W sam raz żeby kupić jakieś lokalne specjały na wieczór. Idziemy do hotelu to akurat się zaniesie. Sklep bardzo duży jak na lokalne warunki. Nawet wózki są. Ciekawiło mnie czy będzie można zapłacić kartą bo dolary w gotówce chcieliśmy jak najdłużej oszczędzać. Sklep duży to i można – ale trzeba zrobić zakupy na co najmniej 20$. Chyba damy radę bo przecież mamy tu 4 noce to można nakupować na zapas.

Szybka lista zakupów zanim mi paragon wyblaknie:

3 wody Dasani po 1.5l po 0.75
2 piwa Anghor 640ml po 1.55$
Puszka Fanta Grape 330ml 0.6$
Basil seed drink with lyche flavour 290ml 0.95$
Klang Beer puszka 330ml 0.5$
piwo Cambodia w puszce 330ml 0.6$
dziwny sweps ageum (agrum) 330ml za 1.4$
piwo Barrley Black Extra stout 330ml puszka 1.12$
Crown Gold 330ml piwo 0.55$
Kudo Stout 330ml piwo puszka 0.75$
Chipsy OStar premium red o bliżej nie określonym smaku 90g 1.55$
snaki krewetkowe Calbee Prawn Craker Spicy 70g 1$
Ciasteczka z zielonym groszkiem – Torto Greeb Pess Cookies 144g 1.6$.

Za wszystko zapłaciłem kartą 22.07$ Podliczyłem na oko i niewiele się pomyliłem.

Częściowa wystawka zakupów nazwana przeze mnie roboczo – Zestaw kambodżowy

Wróciliśmy do naszego „Bou Savy Guesthouse” bo to już po około 16. Odbieramy bagaże, dostajemy klucze. Pan z recepcji, która jest również barem prowadzi nas do pokoju. Nic dziwnego. Budynek guesthousu okazuje się być dwoma budynkami. Przechodzimy przez to lobby w którym siedzieliśmy na początku i idziemy w głąb. No i wychodzi się z budynku ale zaraz, może z niecały metr obok stoi drugi równoległy budynek o podobnych rozmiarach. Przechodzimy przez ten wąski pasek między budynkami i wchodzimy do tego drugiego. Budynek jest w formie galerki – długi balkon na każdym piętrze jako dojście do każdego pokoju. Okna pokojów wychodzą na galerkę. Pokój fajny dość duży ale trochę miejsca zabiera dodatkowe łózko. Pewnie to pokój 3 osobowy do wykorzystania dla dwojga. Cóż – będzie dodatkowe miejsce odkładcze na rzeczy. Przez to okno na galerkę wpada mało światła i pokój dość ciemny. Ale nic dziwnego odstęp pomiędzy budynkami niewielki, okno nieco wgłębi – niby duże ale dodatkowo jeszcze moskitiera. Dobrze, że ma zasłony i okiennice bo przechodzący galerką wszystko widzieli by co się dzieje w pokoju. No i kraty bo przecież z tej galerki było by bardzo łatwo wejść. Prowadzący odpala klimę i pokazuje gdzie trzeba zasadzić breloczek od klucza żeby był prąd. Resztę oglądam sami. Łazienka spora i miejsce za zasłonką przeznaczone na prysznic też spore. Wszystko w płytkach i generalnie ok. To możemy zacząć się ogarniać bo już dobrze 12h na nogach. a dzień się jeszcze nie skończył. Zakupy do lodówy a my pod prysznic. W zasadzie to Iza, bo ja z nogami w bandażach musiałem uważać. Kolejny dzień Iza pomogła mi się umyć gdy ja pilnowałem aby nie zamoczyć opatrunku. Super było się odświeżyć po tylu godzinach. No i przyszedł czas na zmianę opatrunku. Zdjęliśmy bandaże i zmyliśmy maść której pielęgniarz na Railay nie żałował. Nogi wyglądały lepiej i rozpoczął się już proces odchodzenia wysuszonej skóry. Tylko te kostki. Tam i w ich okolicach dalej było słabo. Siatka ochronna na zerwane bąble jeszcze zostaje. Mażemy naszą maścią kostki a na resztę nóg to co zostało nam z przychodni na Phi Phi. To ta sama co smarowali na Railay. Tylko teraz musieliśmy oszczędzać bo nasza tubka była mała na Railay smarowali ze słoika. Oceniliśmy, że nie trzeba już zawijać nóg do kolan czy powyżej. Powinno wystarczyć nad kostki – takie bandażowe buty.

W między czasie się ściemniło. Ale jeszcze nie jest ta późno. Do wyboru mamy siedzieć w pokoju albo zrobić jeszcze jeden spacer. Na Pub Street pewnie właśnie zaczyna się Impreza. Idziemy. Zdecydowałem się nawet założyć normalne buty bo same kostki już mnie prawie nie bolały. Idziemy tą samą drogą. Kolejne 2 kilometry. Nie wiem skąd się wzięła nazwa Pub Street z pewnością miała nawiązywać do piwa – ale to gruba przesada. Owszem można tu wypić kilka gatunków lokalnego piwa, ale zwykle króluje Anghor. No i te puby to przecież nie są takie jak w Irlandii a i do naszych im sporo brakuje. To po prostu kilka ulic z wyłączonym ruchem samochodowym na których skoncentrowano wiele restauracji od tradycyjnych bez udziwnień, poprzez karaoke do całkiem wytwornych. Ulice obwieszone lampionami z neonów i taśm ledowych. Wygląda to kolorowo ale jak się widziało w dzień to człowiek nie da się zmylić. Dodatkowo wiele ulicznych, obwoźnych garkuchni, sprzedawców robali i pamiątek a także salony masażu. Tych ostatnich jakby mniej niż w Tajlandii. Generalnie kolorowo, ludnie, hałaśliwie i dość egzotycznie. Przewaga azjatyckich twarzy.

 

 

 

 

Powiązane zdjęcia:

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *