Delhi
Trzeba powiedzieć, że o ile sam samolot był ok to obsługa słaba. Lot z Kijowa do Delhi miał trwać około 7.5h stawiliśmy się około 20 minut przed odlotem i ale jeszcze trochę ludzi stało to wejścia w tym stado rozwrzeszczanych hindusów którzy najwyraźniej wracali do domu. Musieli to uczcić bo trzeźwi raczej nie byli. Przy sprawdzaniu biletów poinformowano nas, że zmieniono nam miejsca i zrobiono upgrade do klasy premium economy. Przy okazji zostaliśmy rozsądzenia bo teraz zamiast siedzieć obok siebie przy oknie posadzono nas jedno za drugim w środkowych rzędach. Miała nam to wynagrodzić klasa premium economy. Siedzieliśmy więc w wydzielonej części gdzie siedziało około 30 osób i faktycznie fotele były szersze i więcej miejsca na nogi. Ale na tym plusy się kończyły. No może jeszcze dostałem trochę wina za darmo bo w klasie poprzedniej cały alkohol miał być ekstra płatny. Obsługa była młoda i nie radziła sobie. 2 stewardesy dla tej w sumie niewielkiej liczby osób rozdawały posiłek chyba ze 2h ja oczywiście dostałem ostatni jak już pani rozdawała napoje choć wcześniej przechodziła obok mnie z 5 razy. Z wózkiem na którym stygł mój obiad. Na dodatek kurczak skończył się już dawno i był tylko makaron z warzywami. Dostałem ten sam posiłek wegetariański o który Iza musiała prosić przy wejściu na pokład ponieważ nie zdążyłem go zarezerwować. Panie nie miały zapasu. Niby mogłem sobie go zarezerwować wcześniej ale to przez telefon lub mailem. Online się nie dało. Ostatecznie dało się zjeść ale mogło być cieplejsze. Jak serwis się skończył to nie wiele czasu zostało na spanie. No i miały być 2 posiłki ale zorganizowanie śniadania w pozostałym czasie przerosło obsługę.
Obudziłem się z typowym niewyspaniowym trampkiem w gębie. Spałem może ze 2-3 godziny. Wyglądało na to, że przelecimy punktualnie. Przemierzaliśmy długie korytarze kierując się oznaczeniami visa on arrival. Promesy wizowe załatwiałem przez internet, ponieważ od jakiegoś czasu da się. Kosztowało to 80 dolarów od osoby i nie było wizą tylko informacją, że spełniamy formalne wymogi do otrzymania jej na lotnisku. W praktyce oznaczało to, że nie stanęliśmy w kolejce na lewo do odprawy wizowo paszportowej tylko na prawo do odprawy wizowo paszportowej. Różnica polegała na tym, że dodatkowo pobrano od nas odciski palców i wbito dodatkową pieczątkę z wizą. Czytniki lini papilarnych kupili chyba na Ali ekspresie bo działały słabo i trzeba było je mocno cisnąć. Najpierw 4 palce prawej ręki potem lewej a potem oba kciuki. Obsługa marszczyła brwi, przekładała papiery i biła pieczątki. Po około 30 minutach znaleźliśmy się na terenie Indii. Zabawne, że tym razem w ogóle się nie stresowałem. Po prostu.
Za długo nas chyba nie było bo zdjęto już nasze bagaże z taśmy i usypano z nich – razem z innymi, wielką górę obok. Graty na wózek i olawszy pobliską wymianę walut – gdzie cena nie była satysfakcjonująca – wyszliśmy na hale przylotów. Kasę wybrałem z bankomatu używając aliorowej karty dolarowej. 4000 rupii powinno wystarczyć. Musiałem próbować kilka razy bo bankomat zadawał masę niepotrzebnych pytań. Ostatecznie wydał pieniądze dodając prowizje 200 rupii. No to mamy kasę, jest dużo czasu i nie musimy się nigdzie spieszyć. Spanie nam trochę minęło a tu na hali kawiarnia Costa. Maja tam dobrą kawę. To może być jedna z nie wielu okazji by na tym wyjeździe napić się normalnej kawy. Kawa w wydaniu Indyjskim nie smakuje jak kawa tylko jak zbożówka z mlekiem. No chyba, że się coś zmieniło. 2 duże late za 450 rupii. Zaraz potem można skoczyć do łazienki na podstawową toaletę.
Lotniskowe Metro ekspres jeździ do samego centrum kosztuje 60 rupii od osoby i kończy trasę przy samym Pahar ganji gdzie planujemy nocleg. Skończyło się eldorado dla rikszarzy i taksówkarzy, którzy oszukiwali turystów zwłaszcza takich co byli pierwszy raz w Indiach.
Po około 30 minutach wysiedliśmy na stacji New Delhi. To duży węzeł przesiadkowy. Metro ekspres kończy tu bieg ale można wsiąść tu do zwykłego metra a zaraz obok jest ogromna stacja kolejowe. Ooooogrooooomnaaaaa! Co oznacza tysiące ludzi, setki samochodów, chaos i syf. Trochę zapomnieliśmy jak to wyglada. Trzeba kluczyć pomiędzy tłoczącymi się bez sensu ludziami, jakimiś postawionymi plotkami, gruzem, śmieciami i przejść jakoś tą rzekę samochodów. Dobrze, że w tym mamy wprawę. Pahar ganji znajdowało się dokładnie po drugiej stronie torów i całego tego chaosu. Torów i peronów było chyba ze 20 i nie dało się przejść dołem. Nad torami prowadziły 2 kładki, które jednocześnie prowadziły do peronów. To znaczy widziałem jeszcze trzecią kładkę, która wyglądała jakby można było ominąć cześć tego zamieszania ale majaczyła na horyzoncie i nie wiadomo jak pośród tych wszystkich przeszkód tam dotrzeć. Ponieważ przy wejściu na wszystkie stacje czy to metra czy kolejowe prześwietlają bagaż to mimo, że przechodziliśmy tylko na druga stronę, musieliśmy się jemu poddać, ponieważ kładki którymi szliśmy prowadziły również na dworzec. To dodatkowa kolejka w tłumie i machanie naszymi ciężkimi plecakami.
W domu zdecydowałem, że nie będę na ta jedna noc rezerwował hotelu. W internecie straszyli, że zazwyczaj potem i tak dostawało się inny pokój niż się rezerwowali. Zanotowałem sobie tylko ciekawe propozycje z booking.com wraz z cenami. Miałem jednak swój typ – Hotel GeetaSaar. Na zdjęciach pokoje wyglądały dobrze a cena do zaakceptowania. Znajdował się nie przy main street, ale w bocznej uliczce. Trochę musieliśmy kluczyć aby go znaleźć. Uliczka była więcej niż wąska ale hotel wyglądał ok. Tyle, że nie było w nim miejsca. Pewnie inni ludzie też uznali, że jest ok i zarezerwowali. Odkąd można rezerwować hotele w Indiach np przez booking.com wiele się zmieniło. Wcześniej jak było się przed godziną 12 to prawie zawsze można było dostać pokój.
Realizujemy plan b i idziemy na znaną nam z poprzednich wyjazdów ulice main street. Tam też miałem kilka typów ale Iza powiedziała żeby spróbować w tym miejscu co 6 lat temu czyli w hotelu RAK. I tak było po drodze. Tylko poszliśmy dalej tą dziadowską drogą w nadziei, że w ogóle gdzieś prowadzi. Iście prosto było wykluczone, więc kluczyliśmy. Jednak doszliśmy do main bazar road. Główna ulica dzielnicy wyglądała syfiaście jak 6 lat temu. Tłoczno, nierówno i brudno. No może niektóre hotele dorobiły się neonowych szyldów. Tymczasem słońce miło przegrzewało i nawet spociłem się pod polarem. Hotel RAK International był tam gdzie miał być – w prawo od głównej drogi w głębi wąskiej ulicy, która akurat rozszerzała się w miejscu gdzie stał. Tylko placyk przed hotelem był jakby brudniejszy.
Recepcjonista / właściciel był bardzo miły. Poprosiliśmy o pokój z oknem i dostaliśmy klucze żeby obejrzeć miejscówkę. Pokój mały i ciemny z osobnym łóżkami. Ale okno miał z widokiem na ścianę w odległości pół metra. Dodatkowo w tej szparze siedział na rusztowaniu jakiś człowiek i przeprowadzał remont. Chyba głównie żeby się nie rozpadło, bo samą ścianę to chyba tylko z tego okna oglądać można. Do wzięcia dla desperata, który nie ma innego wyjścia. Na dole profilaktycznie pytamy za ile te luksusy. Za 650 cena niezła ale tłumaczymy panu bez zmrużenia oka, że wszystko ok tylko ten remont który może trwać od rana i obudzić. Dostajemy drugie klucze z ostrzeżeniem, że ten jest droższy. To chyba ten sam pokój co 6 lat temu i nawet wygląda tak samo. Ma widok na przedfrącie hotelu jest większy i mimo, że też ma dwa łóżka to jest to zdecydowanie lepsza opcja. Ile? 850 he he – a tam gdzie byliśmy poprzednio grubo przeszło 1000. Bierzemy. Pan jest miły i nawet obiecał dać Izie drugie prześcieradło żeby nie musiała spać tylko pod kocem bez poszewki. Ciepła woda jest, tylko przed kąpielą trzeba poprosić aby włączyli boiler. Każda łazienka ma swój własny tylko włączało się go centralnie na portierni. Mały był i w zasadzie z trudem wystarczał na kąpiel. Dobrze, że szybko się nagrzewał ponownie.
No to luz – wszystko ogarnięte i można wyjść na spacer, poszwędać się po okolicy. Przypomnieć sobie trochę indie i spróbować prawdziwej lokalnej kuchni. Po drodze z ulicznego straganu pijemy masala czaj a dalej w sklepie chipsy o smaku magic masala za 60 rupii. Takie można kupić chyba tylko w Indiach – dość ostre i aromatyczne. I całkiem przypadkowo natknęliśmy się na sklep z alkoholem. o spory fart bo czasami to trzeb było się uszukać. Chociaż niektóre z tych sklepów – znak czasu – zostały teraz oznaczone na Google maps więc jest łatwiej. Niestety zwykłego King Fischera nie było tylko strong. Widać Hindusi wolą się szybciej zrobić mocniejszym piwem. Wziąłem więc dwa strągi chociaż to zwykłe bardziej mi smakuje ale drugi sklep mógł się szybko nie trafić. Cena mogła być – po 95 rupii za sztukę. Snując się po dzielnicy trafiliśmy w końcu na przyzwoicie wyglądający bar gdzie można by było zjeść obiad. Na to czekałem po kilku obiadach w indyjskich restauracjach w Niemczech – pora zweryfikować prawdziwy smak Indii. Karta dań jak zwykle. Iza zamówiła thali a ja palak panir czyli indyjski biały ser w szpinaku. Pychota. Naprawdę choćby po to warto było zahaczć w tej podróży o indie .