Delhi – Chennai
Wczoraj dostałem SMSa od linii Jet Airways, że nasz lot o 9:45 do Chennaju został anulowany, ale bez paniki bo przebukowano nam bilety na następny lot o 13:55. Niby spoko ale już wiadomo, że Chennaju sobie nie pozwiedzamy. Myślałem o jakimś forcie który miał być relatywnie blisko, wybrzeżu czy jakiejś świątyni. Niestety przylot o 16:55 spowoduje że do hotelu dotrzemy już po zmroku i dość późno więc raczej tylko poszwendamy się po okolicy hotelu.
Wstajemy o 8:00. Jest trochę czasu więc idziemy na śniadanie do restauracji (!) Tadka opisanej w Lonely Planet. Jedliśmy tu już przy którymś z poprzednich pobytów. Po drodze kupujemy wodę w recepcji za 20 rupii. U „Tadka” dajemy drugą szansę paracie. Ja zamawiam z cebulą a Iza z ziemniakami. Przez te kilka lat parata nie stała się lepsza. Dobrze, że przewodnik przestał już polecać to danie u nich. Do śniadania piję kawę masala a Iza taki napój na gorąco imbirowo-miodowy co w karcie nazywało się Lemon Ginger Honey. Płacimy 490 rupii + 10 napiwku.
Nieśpiesznie wracamy do hotelu i kończymy pakowanie.
Teraz trzeba odbyć całą tą drogę na lotnisko z powrotem. Około 11 Idziemy na Airport metro. Po przebiciu się przez dworzec i te wszystkie kontrole bezpieczeństwa wsiadamy i bez przeszkód dojeżdżamy na lotnisko. Bilet 2 x 60 rupii.
Przy każdym wejściu na lotnisko stoi ochroniarz. Pilnuje aby osoby nieuprawnione nie mogły wejść ani na hale odlotów ani przylotów. Sprawdzają karty pokładowe, ewentualnie rezerwację. Od razu pomyślałem, że będą kłopoty. Na rezerwacji mamy przecież starą godzinę – tą jeszcze z przed zmiany. Czyli będąc około 12 na 9:45 w/g wartownika będziemy już spóźnieni. Początkowo wydawało się że patrzy na naszą rezerwację nic nie widzącym tępym wzrokiem. Kiedy wydawało się mi, że nas puści, na jego twarzy zagościł triumfalny uśmiech. Wskazał palcem starą godzinę i coś tam wybulgotał po swojemu. No dobra – teraz będzie trudniej. trzeba będzie mu to wszystko wytłumaczyć. Opornie szło. Trzeba było kilka razy powtarzać i pokazywać maile i SMSy od linii lotniczej ale w końcu zrozumiał. Jednak trochę stresu było.
Odprawa i nadanie bagaży poszło szybko, więc i tak zostało trochę czasu na kawę w kawiarni Costa na lotnisku. Nie ma się co rozdrabniać bo nie wiadomo kiedy znowu będzie dobra kawa – 2 X duże late za 450 rupii.
Około 17 jesteśmy w Chennai. Od jakiegoś czasu jest w Chennaiu budowane metro. Ma stronę ale albo nie umiałem szukać albo oni nie umieli podać najważniejszych informacji w łatwo dostępnych miejscach na stronie. Ale trudno było się na 100% dowiedzieć czy cała linia zielona jest już skończona. Bo mają też niebieską ale miała tylko kilka stacji i jechała w innym kierunku. Wychodziło też, że żeby wsiąść do zielonej linii trzeba najpierw niebieską. Okazało się, że linia jest już skończona i prowadzi do samego lotniska. Tylko po prostu na stacji są dwa perony i z jednego odchodzi pociąg linii niebieskiej a z drugiego zielonej. Trzeba tam jednak było dojść. Lotnisko w Chennaiu jest dość nowe i nowoczesne. Posiada dwa terminale – krajowy i międzynarodowy. To dwa niezależne budynki stojące w sporej odległości od siebie. Aby nie trzeba było między nimi jeździć, zbudowano długą, przeszkloną estakadę na zewnątrz z ruchomymi chodnikami. Jakieś 800-1000metrów. W połowie tej estakady można było z niej wyjść kolejnym korytarzem i skierować się na stację metra. Schodząc na dół do wyjścia można było wejść też do baru. Zresztą dojście do tego wszystkiego jest oznakowane.
Są kasy a nawet automaty biletowe w których można płacić kartą! Zadziałało – wybraliśmy stację docelową Egmor i pobrało mi 2 x 60 co na dolary wynosiło 1.71 USD. Początkowo myślałem, że Egmor jest ostatnią stacją bo prawdziwa ostatnia – przy dworcu jeszcze miała być w budowie. Jednak wychodzi na to że można tam już jechać. Jazda ma potrwać około 1h a po około 20 minutach zaczęło się ściemniać. No to już nie popatrzymy bo wygląda, że cała zielona linia biegnie nie pod ziemią tylko na estakadach. Na stację Egmor docieramy tuż po zmroku. Jest ciepło Mamy po przejściu wiaduktu około 400 metrów do hotelu Pandian. Wzdłuż tej drogi jest kilka hoteli i jest nawet spory ruch. Hotel zarezerwowany prze booking.com. Wygląda nieco nadęcie i normalnie jakbyśmy szukali bez przygotowania jakiegoś hotelu to pewnie nawet nie zajrzeli byśmy do niego. Wewnątrz atmosfera barowo pubowa. Ale generalnie nie ma problemu. Obsługa miła. Płacę 18.9 dolara i to kartą! – dokładnie tyle bo cena była w dolarach i terminal pobierał w dolarach. Indie się zmieniają. Penie zabezpieczyli się przed inflacją. W Indiach można przenocować taniej bo te mniej więcej 1300 rupii. To sporo, ale też okazało się, że warunki są przyzwoite. Śniadania nie brałem bo jutro wstajemy wcześnie. Obsługa prowadzi nas do pokoju. Dostajemy nawet papier toaletowy. Pokój ok – ma moskitierę i nawet jakiś widok z okna. Łazienka może być. Ma nawet elektryczny odkomarzacz – taki jak nasz. Zazwyczaj problemem jest pościel. I nie oto chodzi że jest brudna – bo tu nie. Tylko nie biała. Taka raczej szara. Te ich środki piorące nie dają rady.
Jest już zupełnie ciemno ale ciepło. Idziemy na spacer i coś zjeść. Iza wynalazła w przewodniku restaurację sieciówkę, która specjalizuje się w Dozach – Hotel Saravana Bhavan. Nic nie poradzę, że niektóre restauracje nazywają się jakby były hotelem. Zamawiamy ja – Panir butter cheese masala dozza a Iza Aloo Gobi Cheese dozza. Do tego duży napój limca i deser – Gulab Jamun. Rachunek – 310 rupii.
Snujemy się po okolicy – w równoległej ulicy – natknęliśmy się na wine shop. Jaka miła niespodzianka – to piwo na wieczór będę miał. Następuje wymiana środków płatniczych na 2 piwa King fisher po 130 rupii – jednak drożej niż w Delhi. Zaraz obok na straganach sprzedają banany. Te małe – najmniej szlachetne i tanie ale całkiem smaczne 20 rupii za 5 szt i czerwone banany 4 szt za 50. Zawracamy i idziemy w drugą stronę. W sklepiku z kosmetykami gdzie weszliśmy tylko pooglądać kupujemy wkład do naszego elektrycznego odkomarzacza za 72 rupie.
Jeszcze kawałek dalej natykamy się na food tracka w wersji indyjskiej – „Doza factory” specjalizująca się w dozzach. Sporo ludzi i wybór dozz całkiem duży, ale nie ma gdzie przycupnąć bo ani stolika. Na stojaka z papierowych tacek i rekami – standard.
Zbliża się 20 i w zasadzie brak planów. Zresztą trzeba by się ogarnąć bo jutro znowu lot. Przed nami Sri Lanka. Jeszcze tylko pamiątkowa fota naszych trofeów.