Chennai (MADRAS)
Nie wiem ile razy się spociłem w nocy. Razem z tym co dzień wcześniej to pewnie z naście razy. Ubranie miałem już strasznie uklejone. Czułem się wymięty jak bibułka od klubowych. To wielki kraj i przemierzanie go wymaga wyrzeczeń.
Spanie w slipperze wymaga pewnej uwagi. Trzeba pilnować dobytku a zwłaszcza tego co najważniejsze – paszportów i kasy. Zwłaszcza paszportów bo bez nich tu z zasadzie nic nie można. Sprytna skrytka Izy na dokumenty odparzyła ją w brzuch chyba, że to coś ją ugryzło ale coś wielkiego. Przytulony do plecaczka z laptopem, kamerą dochodziłem do świadomości rankiem w okolicach Chennai. Jeszcze dobrze się nie wychłodziło w nocy a już zaczynało się robić gorąco. Dojeżdżamy do Chennai – dawnego Madrasu w zatoce bengalskiej. Poprzedniego dnia dostaliśmy sms-y z kraju, że prezydent zszedł był z częścią świty. Razem z poranną kawą i herbatą roznosili tu gazety i ta informacja była tu na pierwszej stronie we wszystkich lokalnych językach, hindi, telugu, tamilskim i angielskim. Zakupiliśmy gazetkę. Pomyślałem sobie, że to mógł być zamach. Taka gratka – sami PiS-owcy prawie. Ruscy ich nie lubią a to ruski samolot i spadł na ich terenie – przypadek? Historia oceni. Jakoś to wszystko za nami – tu trzeba się zmagać z lokalnymi problemami.
Wypadamy na peron mocno rozeźleni i przygotowani na atak z każdej strony po doświadczeniach z Hyderabadu. Przewodnik nawet ostrzegał rikszarze, że mocno naciągają tu turystów. Jesteśmy lepiej przygotowani psychicznie i informacyjnie – naciąć się nie damy. Spławiamy kolejno nachalnych. I kierujemy się w stronę hotelu. Hotel mam upatrzony z przewodnika. Trochę lepsiejszy ponieważ chcemy Klimę. Drogi globtroterze – jeśli przeczytasz w Internecie, że Klima jest niezdrowa i wystarczy sam wiatrak a wybierasz się do Indii w kwietniu lub maju – nie wierz temu. Pokój z Klimą będzie dla ciebie jedyną oaza chłodu i odpoczynku. Mądrze wybrany hotel da odpocząć od hałasu i gorąca – że katar czasami – chyba mniejsze zło. W kraju gdzie upał wdziera się w każdy zakamarek, gdzie wylewasz litry potu i przeskakujesz od cienia do cienia zawsze wtedy możesz wrócić do klimatyzowanego pokoju żeby odpocząć choćby z godzinę. A może jesteś twardzielem? – powodzenia.
Hotel Comfort – bardzo dobry ranking w lonley planecie. Wyśmiawszy wcześniej kilku rykszarzy znajdujemy transport za 70 rupii. Może być chodź czasem za tyle przejeżdżaliśmy więcej. Wjeżdżamy w uliczkę wyglądającą jak po zamachach 17 września. A jednak to tu. Hotel – to jedyna zadbana fasada w okolicy, choć ponoć na tej ulicy są jeszcze dwa inne polecane przez przewodnik hotele. Płacimy 2 razy więcej niż poprzednio ale pokój wypaśny. Klima TV LCD 32 cale i wszystko w stylowych płytkach. Nawet pościel wygląda na czystą bo czasami jest z tym różnie. No tak mamy lepszy hotel to nawet boye hotelowi się szanują. Jak za wniesienie bagaży dałem 10 rupii to prawie mnie wyśmiał i bez krępacji zażądał 50. Dałem ale już nic więcej od niego nie chcieliśmy. Dał nam w nagrodę papier toaletowy – luksus. Robimy poranną toaletę bo ledwo co po 8 rano.
Chennai to duże miasto. Wychodzimy na zwiedzanie. Kierunek – Zatoka Bengalska. Upał rośnie. Pomyślicie o największym upale jaki udało wam się przeżyć… już? To tu jest ze dwa razy cieplej. Słońce pali, że skóra szczypie. Każde wypicie płynu powoduje natychmiastowe wypocenie w postaci wielkich kropel na rękach, a koszulka najsuchsza jest pod pachami. Wydaje się tu panować nieco większy porządek niż w innych miastach, które dotychczas widzieliśmy. Spacerujemy bulwarem. Plaża długa i szeroka. Gdzieniegdzie w miejscach masowych podejść do morza sznur slumsowatych zabudowań z jedzeniem i badziewnymi pamiątkami. Uciekamy stamtąd ścigani przez drobnych sprzedawców koralików, kartek pocztowych, okularów przeciwsłonecznych . Plaża jest naprawdę szeroka. Ma z 200 metrów. Niestety jest tu problem z czystością zresztą jak wszędzie. Śmiecie zalegające wszędzie to problem. Na plaży też. Na próżno szukać kosza na śmiecie. Ze śmieciem można chodzić pół dnia. Spacerujemy wzdłuż brzegu. Do czystości Morza Śródziemnego to sporo brakuje. Ciekawostka – sporo biegających krabów które patrzą na nas a biegną w bok. Docieramy do olbrzymiego slumsu który wylewa się głęboko w plażę. Kilka lat temu ponoć został mocno przepłukany przez tsunami. Teraz jedna widać wrócił do dawnej świetności. Bieda, bieda, bieda -wśród śmieci. Nie pachnie jak z rosmana.
Jest tak gorąco, że postanawiamy się schronić do jakiejś restauracji na obiad – najlepiej klimatyzowanej. Wypatrujemy jakiejś knajpy w przewodniku. Jest . Dobrze polecana, z owocami morza. Jednak to daleko. Łapiemy rikszę. Dogadanie się z rikszarzem to osobny problem. Rzadko mówią po angielsku i nieznaną własnego miasta. Kiedyś spytałem ile za kurs i usłyszałem: „pipi rupii” to spławiłem gościa bo pomyślałem, po dowiezieni nas na miejsce wyssa sobie cenę jaką będzie chciał. Pipi to jednak jest 50. Dlaczego nie wpadłem na to że to znaczy fifty? Jakiś nie kumaty chyba byłem. Trochę zeszło zanim to zrozumieliśmy. Nie znają się na mapie i nie kumają nazw ulic podanych w przewodniku. Trzeba znaleźć w okolicy jakiś znaczne miejsce i na nie się powoływać. A jak już myślisz że się dogadałeś to na pewno tak nie jest. Zawsze istnieje ryzyko że pojedziesz w inną stronę. Dobrze jest orientować się w terenie. Kierowca czasami wręcz pyta o drogę innych rikszarzy. Pięć razy upewnialiśmy się czy zrozumiał. I co? Zawiózł nas pod hotel choć nie mówiliśmy mu gdzie mieszkamy – medium? Już nie chciało nam się z nim gadać. W naszym hotelu jest też dobra restauracja. Jak zwykle problem z wyborem. Namawiam Izę na krewetki, sam zamawiam Tandoori kabap. Kelnerzy też „znakomicie” mówią po angielsku Iza zamawia to pytają czy dwa razy a potem ja zamawiam i też pytają czy dwa razy. No tak chcemy przecież zjeść dwa obiady. Krewetki Izy są smaczne ale mało ich. Zła jest – dobrze że zamówiła sobie jeszcze placka. Mój kababp to dwie nogi z kurczaka w przyprawach. Kurczak musiał być kaleki bo jedną nogę miał mniejszą. Przy rachunku okazało się, że zjadłem dwa kababy. No cóż kelner coś pytał przy zamówieniu ale ja nie zrozumiałem o co pytał a on nie zrozumiał co ja odpowiedziałem.
W pokoju Iza zagryza ogórkiem który kupiliśmy gdzieś na straganie. W ogóle wszyscy ostrzegali żeby nie jeść surowych warzyw, i sporej części owoców. Tak próbowaliśmy ale w praktyce nie da się tego upilnować. Tak więc jemy już ogórki, pomarańcze, arbuzy i piliśmy sok z trzciny cukrowej który – zanim coś zdążyliśmy powiedzieć przeleciał przez kawały lodu z niewiadomi jakiej wody. Wedle opisów powinniśmy już mieć czerwonkę i nie wstawać z kibla. Wprawdzie warunki higieniczne budzą tu zastrzeżenia ale też nie można popadać w paranoję. Przechładzamy się w pokoju i ruszamy na miasto. Rikszarz wiezie nas do Rama-kriszna Mutt Temple. Kierowca wdaje się w dyskusje którą chodzi bo tu takich świątyń jest pełno. Jedziemy. Świątynia taka sobie ale widać że zwolennicy kontemplacji tam uczęszczają. Zaraz obok świątynia – Kapaleeshwarar Temple. Zdejmujemy buty. Załapujemy się na jakieś modlitwy. Nie da się tego opisać precyzyjnie. Saminie wiemy o co tam dokładnie chodzi. Świątynia jest stara i zabytkowa. Wchodzą tam tłumu. Wewnątrz jest sporo ołtarzyków poświęconych poszczególnym bóstwom. Przypatrujemy się ludziom ale każdy robi coś innego,. A to zapala świeczki a to klepie w próg a to coś sobie rozsmarowuje na czole. Składa jakieś dary, pobiera jakieś dary. Wysypuje kwiaty… Czuć atmosferę religijności w tym miejscu. Mnich naznacza nam kropki na czołach. Obchodzimy ołtarz dookoła. Trwa jakiś obrzęd. Bębnią bębny, coś śpiewają. Pali się święty ogień i mistrz ceremonii coś ugniata. Rozdają nam małe torebeczki – jeszcze nie wiadomo na co. Aaa każdy dostaje to ugniatane do torebeczki. Potem ludzie wymazują sobie tym różne znaki na czole. Każdy znak coś oznacza. Wymazuję sobie znak podobny do innych. W zasadzie to bezpieczna kropka. Wychodzimy a tu obok jeszcze większa świątynia. To jest dopiero ta co szukaliśmy. Wszystko odbywa się jeszcze raz.
Idziemy do ostatniego znaczącego punktu zwiedzania – Bazyliki Świętego Tomasza. Znaczący obiekt dla chrześcijan w tym zakątku świata. Duży biały kościół trwa tam impreza. Wyświęcają nowych księży. Zabawne jest to, że tak jak my zwiedzamy ich świątynie – hindusi zwiedzają nasze. Już ciemno. Wracamy z rikszarzem szaleńcem. Rajduje pośród zakorkowanych ulic i wykrzykuje groźny do wszystkich innych uczestników ruchu. Jeszcze ultra drogie piwo w hotelowym barze i spać. A ty dzwonek. Bo tu pokoje hotelowe mają dzwonek jak do drzwi w domu i jak obsługa ma interes to dzwoni. Ale to już późno – o co chodzi. A gość wnosi pranie które zostawiliśmy rano. Miało być następnego dnia. Oczywiście wzbudza to we mnie podejrzenia. Chłopak chce od razu kasę ale ja nie chcę dać. Mówię żeby zejść na portiernię żeby wyjaśnić. On mówi, że nie a potrzeby bo to i tak nie idzie w rachunek. No dobra płacę bo kwota się zgadza.