Hyderabad – Chennai (MADRAS)
Pobudka p 7:40. Tradycyjny prysznic poranny, banan i pakowanie. Do 10 musimy się wyczekoutować. Zabawne są tutaj 24-godzinne doby cholowe. Jak się zameldowałeś o 10 to do 10 następnego dnia trzeba się zwinąć. Jak o 18 to 18 następnego dnia. Czasami się to przydaje. Dziś w planie to czego nie udało się zobaczyć wczoraj. Zostawiamy plecaki na przechowanie w hotelu i łapiemy rikszę. Przy okazji pan z recepcji podpowiedział nam że taksometry w rikszach działają i że tubylcy jeżdżą wg nich. Tubylcom dobrze ale czytaliśmy że kierowcy potem i tak mnożą sobie te wyniki jak chcą. Ale powoli mamy rozeznanie ile i na jakich trasach może kosztować riksza. Za 50 rupii jedziemy do Charminaru.
no images were found
Jest to chyba brama do miasta ale wielka i z 4 minaretami. Można na nią wejść. Oczywiście kontrola bezpieczeństwa. Ciągle tu przechodzimy przez jakieś kontrole wojskowe, macanki i bramki wykrywające metal. Kobiety są macane przez kobietę za kotarą. Wchodzimy bilety dla zagranicznych 100 rupii i filmowanie 25. Obiekt ciekawy a z góry fajny widok na okoliczne targowicko uliczne. I żółtawe riksze roją się wokół jak pszczoły. Nawet podobnie bzykają. Przeszliśmy jeszcze. Przez bazar. Czego tu nie ma. Przyprawy, warzywa, owoce. Jest rzeźnik. Ma jakąś padlinę co w tej temperaturze jest dziwne. Przy rzeźniku zawsze biegają sobie kozy bo łatwiej je tak przechowywać. Wyplają sobie jakieś śmiecie, papier i jakieś odrzuty z bazaru. Są też kury. Można sobie przyjść, zażyczyć sobie kurkę i na miejscu od ręki dostanie się ją oporządzoną i świeżutką. Taki bazar robi wrażenie. Jest sklepik z płytami. Strażnik każe zostawić plecaki Upał wzmaga się niemiłosiernie. Szukamy jakiejś knajpy żeby usiąść i coś wypić. Mógłby być z Klimą ale tu to rzadkość. To biedna dzielnica więc jedzenie kupuje się na ulicy a nieliczne „bary” serwują jedzenie do ręki i można sobie usiąść na krześle tylko w takim pomieszczeniu gdzie jedna ściana to ściana ciepła z dworu. Nic nie ma. Ok. zmiatamy do jakiegoś parku bo oprócz totalnego upału dochodzi hałas uliczny (niewiarygodne jak może być głośny) i tumany kurzu i spalin. Łapiemy rikszę (50 rupii) i jedziemy do parku nad jeziorem. Kupujemy picie i siadamy w cieniu na najbliższe 3h. Wracamy do hotelu ale po drodze wpadamy na obiadek do knajpy sąsiadującej z hotelem. Tu przynajmniej można usiąść. Ale o Klimie pomarzyć. Są jakieś wiatraki. Iza zamawia birami – to takie danie wegetariańskie z bazie ryżu z wkładką i sosami. Wkładka jest zmienna i nigdy nie wiadomo na co się trafi. Jedno jest pewne będzie palić w gębę. Ja zamawiam onion dosa z czymś tam. Znaczy na pewno będzie to naleśnik z cebulą. cośtam jest zmienne. Dostałem dwie miseczki z ostrym sosem gdzie było wdrobione trochę ziemniaków i drugą jakąś glajchę kokosową. Za wszystko z napojami, kawą i napiwkiem – 100 rupii. (niecałe 2.5 dolara). Najlepsze jest to, że zwykle nie dają sztućców. Czasami tylko małą łyżeczkę do sosu. Ale zabawa trwa dalej. Trzeba to wszystko jeść prawą ręką bez użycia lewej. Lewa jest do mycia tyłka. Jak używasz lewej ręki – szerzysz wiochę. Już nie jeden raz patrzyłem jak robią to inni i powoli się uczę. Potem się idzie do umywalki i myje rączki. Umywalka jest w każdej knajpie i to na sali gdzie się je, a jak knajpa jest obwoźna to można liczyć na dzbanek z wodą do umycia rąk. A na koniec jak zwykle ziarna anyżowe do zgryzienia dla odświeżenia ust. Odbieramy plecaki, riksza i na dworzec. Znajdujemy nasz peron. Pociąg już jest. Znajdujemy nasz wagon i nasze nazwiska na liście naklejonej na wagon. Zasiedliśmy do pociągu w klasie slipper. W zasadzie pusto i możemy spokojnie zająć miejsca. Na razie wyrka złożone i siedzimy normalnie. Iza znowu dostała miejsca nie w tą stronę. Ale że na razie pusto siada naprzeciwko. Korzystam z okazji i bez krępacji robię kilka fotek wagonu bo jest czaderski. Szczyt prostoty i funkcjonalności. Na tym się jednak kończą zalety. Jest ciasno j jak wagon jest pełny to śpi się tu jak śledziki. Okna są małe i zakratowane. Dobrze że to nocny pociąg bo upał był by tu nieznośny. W rozumieniu europejskiego turysty – podróż dla twardzieli. Tu to norma i podróżują tak biznesmeni, nobliwe pary i całe rodziny. Lepiej się elegancko nie ubierać bo śpi się w ubraniach na niezbyt czystych leżach. Indianie przyglądają się ukradkiem co teraz robię ale tu to norma. Młody gość naprzeciwko właśnie przypiął swoją walichę na łańcuch i kłódkę do siedzenia. Bagaże zwykle leżą pod dolnym siedzeniem i jak ktoś śpi na górze to boi się, że w nocy ktoś się zaopiekuje jego bagażem. My spinamy nasze plecaki ale ja śpię dziś na dole więc mam pod ręką. Właśnie korytarzem przechodziło dwóch wojskowych z kałaszmi. Coś tam powiedzieli ale zrozumiałem tylko, że mam zamknąć okno. Tak też zrobiłem skruszony. Sąsiad wytłumaczył, że to po to by na stacji mi nie skubnęli mi przez okno laptopa. Może to i racja. Póki jeszcze wiara nie śpi handel korytarzowy kwitnie w najlepsze. Można nawet zamówić ciepłe jedzonko w korytkach które dość cięgnie w skrzynce na sznurku. Dziś menu – biriani. A właśnie pan z naprzeciwka wyciągnął ręczniczek, łyżeczkę i pudełko w której też ma birami z domu na podróż i rozpoczął kolację. Przed nami jeszcze 11h w pociągu.