Chennai (MADRAS) – Mamallapuram
Niestety tak jak wcześnie się zameldowaliśmy tak wcześnie musieliśmy się wymeldować. Budzik w telefonie dociera jak z zęzy tankowca. 6:40 pobudka. Pakujemy się i schodzimy się wymeldować. A potem na śniadanko które niestety nie jest wliczone. Rezygnujemy z egzotycznych potraw i zamawiamy wegetariańskie sandwicze, omlet i kawa. Sandwicze są z trzech warstw chleba tostowego i oprócz ogórka i pomidora mają wkrojoną surową marchewkę. Kanapka z marchewką – nowość. Kawa – jak zwykle od razu słodzona – brak opcji bez cukru. Jedziemy na dworzec autobusowy. Spory kawałek. To główny dworzec i stąd odchodzi większość autobusów. Ma być ponoć zatłoczony i chaotyczny. Nie jest tak źle. Kierowca rikszy chce pomóc i nawet mówi nam nr autobusu – bo tu PKS-y są ponumerowane. I tak się nie zgadza. Gładko znajdujemy stanowiska do Mamallapuram. Zbyt gładko – w człowieku od razu budzi się zaniepokojenie jak coś tu idzie zbyt gładko. Ale nie, po chwili zajmowaliśmy miejsca a autobusie. Autobus „komfort” Miał lotnicze siedzenia i wiatrak dla każdej pary siedzeń. Autobus przedziera się przez całe zakorkowane miasto. To po co ten dworzec jest prawie za miastem? Odpalono telewizor i mogliśmy podziwiać jakiś film chyba z wytwórni Ramoji bo jeden gość przez 40 min rozwalał wszystkich innych. Potem przyszedł konduktor i zapłaciliśmy pięćdziesiąt parę rupii.
Mamallapuram jest małe i raczej spodziewałem się, że do hotelu pójdziemy na piechotę, ale zaraz napatoczył się rikszarz. Robiliśmy mądrą minę nad mapkę i coś pokazywaliśmy sobie paluchami. Wolał więc nie ryzykować i od razu krzyknąć cenę małą – 20 rupii. W Mamallapuram jest tylko 4 asfaltowe drogi reszta to mocno nierówne gliniaki. Okazało się że nasz hotel jest przy jednej z nich. Oglądamy pokoje. Duże i ładne. Negocjujemy cenę. 1000 rupii. Może być. Mamy Klimę a jest naprawdę gorąco. Jest też basen z nieco żółtawą wodą ale niczym nie osłonięty a słońce już odparowuje mózgi. Właściciel hotelu chciał nam jeszcze wynająć taryfę na cały dzień do sąsiedniej miejscowości albo rikszę która by nas obwiozła po okolicznych atrakcjach. Grzecznie odmawiamy. Mamallapuram ma trochę atmosferę nadmorskiego kurortu. Fajniejsze knajpy, plaża i piwo prawie w każdym barze. No wprawdzie piwo z pod stołu którego oficjalnie nie ma ale zawsze. Jest też znacznie ciszej i mniejszy ruch. Sporo białasów. Na obiadek ryby. Od razu czuć że jesteśmy nad morzem. Plaża jednak brudna, nikt normalny się nie kąpie a przez środek płynie coś co wygląda na ściek. Nie na kąpiel jednak tu przyjechaliśmy. W straszliwym upale zwiedzamy serię świątyń i rzeźby wykutych w litej skale na skalistym płaskowyżu zwane Ganesh Ratha, w tym największą płaskorzeźbę Ajruna’s Penance. Ładne to wszystko, ale koszulka cała przykleiła się już do mnie. Chyba trzeba będzie ją wyrzucić. Zwiedzamy Jeszcze położoną nad morzem Shore Temple za co płacimy 250rupii za osobę. To sporo zwłaszcza, że poprzednie atrakcje były za darmo. W dogasającym słońcu dojeżdżamy do najdalej położonej świątyni Five Rathas. Okazuje się że można wejść na bilety z poprzedniej świątyni. Oczywiści przy tamtej kasie żadnej informacji nie było. Po co przecież. Dobrze, że nie kupiliśmy drugich biletów.
Jeszcze wieczorne posiedzenie w knajpie na plaży przy piwku i po ciemku wracamy do hotelu. Na ganku naszego pokoju mieszkają gekony. Urządziły sobie nawet małe polowanie na ćmę. Odpalamy Klimę i rozkładamy moskitiery. Jeden gekon wślizgnął się pod drzwiami i postanowił z nami pomieszkać. Iza mówi że mamy prywatnego ochroniarza przed robalami. No to niech sobie siedzi za tym łóżkiem. Spać.