Aurangabad – Hyderabad

Dochodziłem powoli do świadomości po nocy w pociągu. W sumie było lepiej niż się spodziewałem. Wciśnięty na środkowym leżu pomiędzy plecaczkiem z najważniejszymi rzeczami, rozwiniętym śpiworem, a końcem wyrka. Wagon powoli budził się do życia i arteria korytarza roztętniła się porannym pulsem przesuwających się jak krwinki sprzedawców herbaty, kawy i samosów chyba. Iza jeszcze była odłożona jak cholesterol. Chętnie bym już usiadł ale póki dolni spacze nie wstaną raczej będzie trudno bo pomiędzy piętrami nie ma na tyle miejsca by siedzieć. Przyglądałem się zatem jak współspaczki biegają myć zęby albo czesać włosy. W końcu wstałem i siadłem. Przywitałem się skinieniami głowy z pozostałymi i zająłem się obserwacją przesuwającego się krajobrazu. Dokonałem w ten sposób odkrycia. Np. taki murek albo płotek służy w Indiach do kilku rzeczy, ale najważniejsze są dwie. Na płotek/murek można się wysikać albo wyrzucić za niego śmiecie. Ponieważ murki/płotki ciągną się na znacznej długości torów można poznać wszystkie rodzaje śmieci. Do przyjazdu było niby jeszcze trochę czasu, ale ludzie już się szykowali. Pomyślałem sobie, że może by tak ząbki i siusiu. Iza się obudziła i pytała gdzie jesteśmy, ale sądząc po godzinie – mieliśmy jeszcze trochę czasu. A tu nagle pociąg staje i jakoś wszyscy zaczynają się zbierać. Podpytuje – to już tu. Jakieś 40 min przed czasem. Zdezorientowani zbieramy manele i na peron.

Tutejsze dworce jak i nasze – nie wzbudzają zaufania. Z tym, że tu na oko jest z 10 razy więcej podejrzanych ludzi. Mamy plan – hotel Jaya International. Po wyjściu przed dworzec rzucają się na nas rikszarze. Większość nic nie umie po angielsku, ale przymilają się. Ktoś wciska mi jakąś wizytówkę. Znowu tego nie lubię. Otaczają nas i każdy coś mówi i nic nie rozumie. Trudno się przecisnąć. W końcu trafia się ktoś kto umie więcej niż dwa słowa po angielsku. Niby ok. proponuje transport – trwają negocjacje cenowe. Znowu trafia do mnie ta wizytówka. Teraz dopiero ją oglądam. Aha czyli to wizytówka tego hotelu co chcę. Na drugiej stronie sugerowane ceny. Cóż ceny jakby mocno wyższe od tych z przewodnika. Decyduję się jechać mimo wszystko żeby wyrwać się z tego tłumu rikszarzy. Prowadzą nas do rikszy i jest ich dwóch – dziwne. Po drodze naradzamy się z Izą. Każdy wyłuszcza swoje odczucia, a jest na to czas. Na dodatek nie rozumieją naszych narad ni w ząb. Mówię, że zajedziemy do tego hotelu i pokażmy im ceny z przewodnika i zobaczymy co powiedzą. Trasa z dworca Secunderabad przeciąga się. W końcu dojeżdżamy. Wpadamy na portiernię i pytamy o ceny, bo cennika nigdzie nie ma. A jesteśmy już źli, bo minęła 10 a my bez śniadania. Ci Hindusi dziwnie mówią po angielsku ale obojgu nam wyszło, że 790 rupii za pokój. Mogło by być. Idę oglądać pokój – przyzwoity. Jak wracam – cena już jest inna i cały czas się zmienia 1300 rupii. Iza mówi, że dużo naradzali się – nasz kierowca i obsługa recepcji. Coś ściemniają. Kręcą, że poprzednio pracownik pomylił się i że teraz są ceny kwietniowe – co za brednie? Teraz jest właśnie poza sezonem. Strasznie trudno uzyskać precyzyjne informacje, bo ich angielski jest marny i coś kombinują. Kierowca chce pomóc ale widać ma w tym swój interes. Już obniżyli cenę, ale dalej drogo. Naradzamy się z Izą i decydujemy się jechać/iść do innego hotelu. Zapada konsternacja – teraz już widać jasno, że kręcili wałek. Kierowca pyta jaką cenę chcemy dać, ale my nie chcemy już z nim gadać. Dociera do nas, że ta wizytówka to fałszywka, a pierwsza cena była cenę realną. Kierowca chce po prostu zgarnąć różnicę za przywiezienie. Tłumaczymy grzecznie, że to dla nas za drogo i powoli udajemy się ku wyjściu. Teraz sprawy toczą się inaczej. Nie wiem czy kierowca zrezygnował ze swojej doli i teraz chce zachować twarz, czy też dogadał się inaczej bo nagle cena spada do 750 rupii, czyli ceny przewodnikowej. Chłodno żegnamy się z kierowcą płacąc mu tyle ile ustaliliśmy za kurs. Iza jeszcze idzie oglądać pokój za 750. Pokój spoko tylko bez kilmy. Bierzemy choć bez przekonania. Wypełniamy skomplikowane formularze rejestracyjne.

Jest 10 z hakiem a my bez śniadania. Dokonujemy dopiero teraz porannych oblucji i ruszamy na miasto. Jeżeli w innych miastach był ruch to tu jest przeruch i przehałas. I syf spalin. Konsumujemy na szybko banany ze straganu. Taniocha. Co tu robić. Nie mamy planu. Iza chciała by zobaczyć tutejsza miasteczko filmowe zwane – Ramoji. Ale jak się tam dostać? To poza miastem. Dowiadujemy się w jakimś biurze turystycznym, że wyjazdy są organizowanie codziennie o 7:00. Hymm trzymaj mnie pan. Alternatywa? Niby miejskie środki komunikacji. Szukamy. Przedzieramy się przez miasto. Tu nawet przez ulicę przejść dużo trudniej, bo nikt nie puszcza. Tylko trąbią i trąbią. Po ok. 30 minutach dotarliśmy w pobliże dworca autobusowego ale nic z tego nie wynikło. Jest jakiś agent turystyczny w pobliżu nibystacji PKS. Potwierdza, że zorganizowany wyjazd jest raz dziennie, ale można by wynająć auto z kierowcą. Cena 2000 rupii włączając bilety do obiektu – 400 od osoby. Cena nie mała, ale jesteśmy zdesperowani. Ok. targ dobity, a właściciel leci po samochód. Zwietrzył interes. W oczekiwaniu na transport rozglądamy się po najbliższej okolicy. Jest jakiś stragan z jedzeniem. Bierzemy co dają, bo Iza głodna. Ja w tej temperaturze coś nie bardzo. Dostajemy tackę z nierdzewki za 12 rupii z korytkami z różnościami i nieśmiertelne placki. Można jeść na stojąco, albo usiąść na ławeczce w zaaranżowanej budzie z blachy w stadzie much. Wypas.

Przyjeżdża gość z biura autem – jak zwykle TATA motors. Jest nawet Klima. Ale gość chyba początkujący kierowca, bo na szybach ma wydrukowaną na drukarce dużą L-kę. Zresztą ciągle mu gaśnie auto i nie lubi przełączać biegów. Jedziemy gdzieś za miasto. Z daleka widać potężny monument z napisem Ramoji Films. Gość kupuje nam bilety i mówi, że będzie nas tu wyglądał, żebyśmy się nie martwili. Wchodzimy, z nami kilku tubylców. Za obracaną bramką czeka na nas rzężący autobus. Jedziemy gdzieś w pole. Na razie to nie wygląda jak miasteczko filmowe tylko pole szczawiu. Mijamy jakieś slumsy, kurzą fermę, i jakąś fabryczkę. To scenografia czy coś? Wysadzają nas przy zabudowaniach Magic Ramoji. Wchodzimy. Na razie wiocha. Scenografia tekturowa ja z taniego filmu i plastikowe podobizny bohaterów amerykańskich filmów. Ale teren chociaż uporządkowany. Można sobie zrobić zdjęcie z Terminatorem, Batmanem czy Rambo. Zaganiają nas do jakiegoś budynku. Sporo ludzi, scenografia trochę jak z jakiegoś teleturnieju. Trochę nie czaimy o co chodzi. Siedzimy na widowni, a na scenie siedzi laska w imitacji konnego wozu który się kołysze na tle niebieskiego ekranu. Gość coś opowiada ale nie wiadomo co. Nagle przechodzimy do sąsiedniej sali bardzo podobnej. Pokazują nam filmik gdzie na ten niebieski ekran dołożono goniących jeźdźców. I niby wyglądało, że gonią ten wóz. Ale tak tandetnie zrobione jaku nas w latach 80. Zaproszono z publiki dzieci i wciśnięto im różne sprzęty do hałasowania. Prowadzący zademonstrował, puszczono jeszcze raz ten filmik i dzieciaki klepały w te sprzęty. I mieliśmy tętent koni, jakieś dzwonki i hałas wozu. Przepędzono nas do następnej sali i tam puszczono cały film z dźwiękiem. Aaaa niby tak się robi filmy w Indiach… Wyszliśmy i już nas zapraszają do następnego budynku. A tam wagoniki kolejki. Wsiadamy i kolejka przesuwa się powoli przez zbiorowisko kiczu i plastikowej tandety. Jakieś figurki ruszające się, motywy z filmów różne miejsca na świecie. Wszystko z plastiku przy akompaniamencie muzyki jak z katarynki. Wysiadamy z ulgą. No dobra a coś konkretnego? Miotamy się w poszukiwaniu prawdziwego miasteczka filmowego. Zahaczamy przy tym o dykturowe miasteczko z dzikiego zachodu, jakąś angielską mieścinę, a nad tym wszystkim, na wzgórzu błyszczy się napis Hollywood. Co jakiś czas tu i tam odbywają się jakieś pokazy. Załapujemy się z ciekawości na jeden. No to mamy pokaz jak z cyrku. Jakaś gimnastyka, podrzucanie krzeseł i jacyś klauni. Opuszczamy salę przed czasem zdegustowani. Jedyny plus, że tu czyściej i bardziej zielono. Wychodzimy na plac z karuzelami jak wesołe miasteczko. Ale gdzie kręcą te filmy? Jest jakiś Helpdesk. Pytamy. No niby jest wycieczka w ramach biletu po terenie wytwórni. Czerwony autobus odchodzi za 20 min. Jedziemy. Nawet jest przewodnik ale nie wiadomo co gada. Łapiemy poszczególne słowa. Ale przynajmniej jest co pooglądać. Tylko trochę za szybko. Widzimy jakąś ekipę filmową, plenery i atrapy willi, miast i miasteczek. Nawet ciekawe, ale za krótko. Całość trwa ze 20min. Jeszcze parę fotek i postanawiamy wracać. Rzężący autobus podwozi nas pod bramę. Kierowca już na nas czeka.

Wracamy w godzinach wieczornego szczytu i grzęźniemy w potężnym korku. Kierowca ledwo radzi sobie z samochodem. Kilka razy załapał rysy od innych samochodów i ryksz. Podwozi nas jednak pod sam hotel, wciska wizytówki i wymieniamy uprzejmości. Postanawiamy jeszcze udać się na dworzec po bilety do Chennai (Madras). Niestety biuro rezerwacyjne jest już zamknięte, a na samym dworcu nawet nie ma rozkładu jazdy. Dajemy sobie siana i łapiemy rikszę żeby obejrzeć podświetlony nocą posąg buddy na jeziorze. Miał być jakiś ładny, a był taki sobie. Wracamy do hotelu po drodze kupując piwo. Dobrze że kierowca wiedział gdzie. Postanowiłem sprawdzić połączenia kolejowe w Internecie, bo jakiś frajer sieje tutaj darmowym Internetem przez wi-fi. I uzupełnić bloga.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.