Kanyakumari
Jak co 6 godzin to co 6. Wyszło, że muszę brać lekarstwo ok. 5 rano. Tak to już jest na wakacjach. Mniej się wysypiam niż normalnie. A zaraz wschód słońca i trzeba by popatrzeć. Wyglądamy z balkonu ale widać tylko trochę. Lepiej widać z okna na korytarzu. Ale i tak jest fajnie. Świta, a tu ze 30 stopni. Wracamy spać. I tak nam zeszło gdzieś do 10.
Indie mają problemy z prądem. Ciągle gdzieś nas zastaje jego brak. Zwykle rano. Efekt jest taki, że na chwilę gaśnie wszystko, a potem ponownie uruchamiają się niektóre rzeczy. Np. wiatrak sufitowy, który zawsze jest w pokojach. Klima natomiast zwykle nie wstaje i po 20 minutach mamy w pokoju 30 stopni i jesteśmy przyklejeni do wyrka. Mieszkańcy nauczyli się z tym żyć. Kuchnie funkcjonują zwykle na otwartym ogniu, a do reszty jest generator. Malutki, mały, całkiem spory, wielkości Stara. Jak zabraknie prądu jak uchem sięgnąć, odpalana jest cała farma generatorów. Nasz przy hotelu wymontowano chyba z pancernika, bo słychać go było na 5 piętrze znakomicie. Przynajmniej klima wstała.
Zawijamy się szybko do wczorajszej knajpy bo tam do 11 dają w miarę normalne śniadania. Obsługa nas już poznaje. A w knajpie szwedzki stół. Niby wypas ale w naszych kategoriach raczej biedny. Oprócz standardu – czyli gotowanych jajek, tostów, masła, dżemu i kawy – tutejszy zestaw czyli sosy z warzywami, placki i ryż. Jemy tosty z masłem i z jajkami. Po ostatnich śniadaniach smakuje mi bardzo. Wracamy do pokoju bo zaczyna się najgorszy upał. Postanawiamy posiedzieć do 15 żeby słońce trochę odpuściło. Miasteczko kieszonkowe i tak wszystko zdążymy zwiedzić. W drodze do miasta zostawiamy pranie w nadziei, że tym razem wróci czystsze. Odpuściliśmy pranie samemu ponieważ tutaj jest to usługa tania i wszędzie dostępna. Niestety na ekstra czystość niema co liczyć. Praca jest tutaj tania, więc to pranie trafia gdzieś do jakiejś rodzinnej pralni gdzie jest prane ręcznie. Np. w rzece. Na wszystkim się oszczędza więc woda do płukania jest używana wiele razy. Istnieje opcja żelazka i bardzo często używane jest żelazko na duszę. Pranie więc zazwyczaj wraca trochę niedopłukane i niedoprasowane. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Płaci się od sztuki 15-20 rupii. Ale nie trzeba prać samemu.
Błąkamy się po nabrzeżu, między domami rybaków i olbrzymim białym kościołem gdzie nie ma ławek i siedzi się na podłodze. Wychodzimy na falochron głęboko w morze. W końcu idziemy w miejsce rytualnych kąpieli skąd jest najlepszy widok na dwie wyspy na których znajdują się wielka statua Thiruvalluvar – tutejszego poety i Vivekanada Memorial – budynek, pomnik wielkiego mnicha filozofa. Spoglądamy na wzburzone fale oceanu indyjskiego. Jest upał, ale jednocześnie mocna bryza z nad morza która pozwala funkcjonować w tym gorącu. Na nabrzeżu prawie odpust. Widać, że to popularne miejsce wśród tubylców.
Jest czas. Udajemy się na dworzec autobusowy dowiedzieć się o połączenia do Kolam. Dworzec już prawie opustoszały a pan z informacji jest niedoinformowany. Zaprowadza nas do najważniejszej chyba osoby na dworu – sprzedawcy dworcowego sklepiku. Sprzedawca jest miły i twierdzi, że do Kolam jednym skokiem nie da rady i musimy mieć przesiadkę w Trivandrum. A do Trivandrum recytuje nam godziny co najmniej 10 autobusów mimo, że w przewodniku pisało, że są tylko dwa. Wypas.
Jedziemy rikszą do naszej ulubionej restauracji. Zamawiam „typowe” indyjskie danie – fish and chips a Iza rybę masala. Wszystko daje się zjeść. Jeszcze wieczorne zwiedzanie świątyni na nabrzeżu i przyjemy spacer przy pieniących się falach oceanu. Wracamy do hotelu. Gorączki prawie nie mam – dobry znak. Jeszcze tylko na wszelki wypadek aspiryna. Obiecujemy sobie wstać i wyjść na nabrzeże na wschód słońca następnego dnia. Udany relaksujący dzień.