Hampi – Goa
Kto wstaje o 4:30 w wakacje? To właściwie jeszcze wczoraj. Dzisiaj to chyba będzie dopiero jutro. Patrzę z obrzydzeniem na swą twarz w lustrze. O tak wczesnej porze zawsze tak patrzę nie wiedzieć w zasadzie czemu. Kończymy pakowanie i wychodzimy przed hotelik gdzie miał czekać na nas rikszarz. Niby jeszcze ciemno ale w miasteczku ruch trwa. Jakaś inna riksza odbiera innych turystów z sąsiedztwa. Pewnie jadą na ten sam pociąg. Odwieszam kluczyk na haczyku przy biurze bo w naszym hoteliku wszystko zawarte jeszcze na głucho. Rikszarza nie ma i wygląda na to, że już nie będzie. Najzwyczajniej zrobił nas w bola. Nie czekamy kwadransa akademickiego bo to dobre jak się czeka na wykładowcę a nie na transport na dworzec gdy mamy 40 km i mniej niż godzinę. Idziemy na główny plac miasteczka. Nawet o tej porze znalazł się ktoś kto zapytał czy nie potrzebujemy rikszy. Nooo potrzebujemy. Bo gość ma brataaa co jeździ rikszą i akurat nie śpi. Kierowca wie, że mamy nóż na gardle i cena idzie w górę o 2 i pół raza. No i tyle zostało z przyjacielstwa i pomocy. Tu został już zwykły biznes. Targuje się niechętnie mrucząc coś o braku czasu i wyjścia. Trochę się wkurzyłem bo 250 rupii to wprawdzie nie pieniądz ale chodzi o zasadę i pomyślałem, że jak nie odpuści trochę to chociaż byśmy mieli się spóźnić to pójdziemy szukać innej rikszy. Opuszcza jednak do 200 więc jedziemy. Mały ruch więc pogania sprzęta. Najwyraźniej mocno z siebie zadowolony dojeżdża 20 minut przed czasem i jeszcze głupio pyta o napiwek oprócz wytargowanej kwoty. Dałem mu dychę ekstra żeby się doczepił.
Można się spieszyć, można poganiać konie ale to wszystko na nic gdy pociąg postanawia się spóźnić. Jedzie wprawdzie z Kalkuty ale do cholery mogliśmy godzinę dłużej pospać. Jest już jasno gdy rozsiadamy się w pociągach. Nasze miejsca są wolne i zajmujemy je wśród gapiących się tubylców. Łapiemy się na poranne kawki i herbatki po 5 rupii. 6 godzin jazdy znosimy względnie dobrze. Pociąg jedzie do Margao – jednej z główniejszych stacji na Goa. Goa jest osobnym stanem, nie wyspą i ma całkiem spory kawałek wybrzeża. Nie wiem czemu się mówi, że na Goa a nie do Goa. Ponieważ mamy tylko jeden dzień po krótkiej naradzie ustalamy że jedziemy do Palolem 40 km na południe od Margao i 1h jazdy. Dworzec w Margao to zwykłe zadupie i mało brakowało a nie wysiedli byśmy. Gdzieś na skraju miejscowości. Wysiadał sporo ludzi a na parkingu sporo riksz. Były mocno oblężone i nawet nikt nas zbyt gorliwie nie zaczepiał. Idziemy kawałek na piechotę razem z rzeką tubylców którzy widać zaczynają wakacje na Goa. Po jakiś 400m główniejsza ulica i są nawet małe autobusiki do których sporo ludzi wsiada. Niestety żaden nie jedzie w naszym kierunku i kierują nas na dworzec autobusowy. Musimy wziąć jednak rikszę bo to za daleko. Jeżeli czuć tu ducha europejskiego to chyba jedynie w większej ilości knajp z alkoholem. Jest trochę bloków i posiadłości w bananowych gajach ale poza tym bieda i bród jak wszędzie.
Na dworcu orientujemy się szybko i nasz mały autobusik odjeżdża za ok. 1h. Idziemy do klimatyzowanej kawiarni po przeciwnej stronie drogi którą wypatrzyłem z rikszy. Zostawiam tam Izę na chwilę bo na wszelki wypadek chcę wypłacić trochę kasy. Skierowano mnie do pobliskich zabudować w okolicy jakiegoś domu handlowego. Owszem były nawet dwa bankomaty ale płacił tylko jeden. Stał pewnie cały dzień pusty ale jak przyszedłem to oczywiście wślizgnął się przede mnie jakiś tubylec i marudził tam długo. W kawiarni zjadłem jeszcze smaczną kanapkę i wypiłem kawkę. Całość nie tanio ale odpoczęliśmy trochę od potwornego gorąca. Wsiadamy w autobusik, który powoli się wypełnia po brzegi. Plecaki wylądowały w drzwiczkach tylnej ściany autobusu. Ten autobus to lipa jakaś. Zatrzymuje się na każde żądanie czyli co jakieś 50m. Jakby sobie nie mogli podejść tego kawałka. Planowana godzina jazdy zmienia się w nudne dwie. A na dodatek dzień już nam się kończy.
Palolem to ledwo wioska letniskowa nad morzem. Tu jednak jest już mocno kurortowo. Mijamy dwie uliczki ze sklepikami i wychodzimy na plażę w otoczeniu grupki naganiaczy na noclegi. Są tu jakieś guest housy które wymienia przewodnik ale też rozpisuje się o domkach nad morzem – różnej jakości. Dajemy się poprowadzić jednemu z naganiaczy. Idziemy plażą z 50 metrów i wchodzimy w gaj palmowy. Domki są, są zrobione z co było pod rękę. Trzciny, liści bambusa i plandek, które chyba uwodoodporniają całą konstrukcję. Podłoga to klepisko. Co ciekawe jest tam prosty kibelek i prysznic. Taki, szałas w lesie palmowym. Tylko ceny atrakcyjne bo 300 rupii. Rezygnujemy bo mamy czas pooglądać alternatywy. Zaraz przechwytuje nas drugi tubylec, który ma lepsze gadanie. Zachwala, że jego domki mają podłogę z płytek, moskitiery i ciepłą wodę. Zachodzimy. No jest trochę lepiej. Podłoga faktycznie ładniejsza a kibelek taki sobie. Wielkie łóżko pod moskitierą i wiatrak. Pierwsze wrażenie jest niezłe więc Iza wstępnie się godzi. Gość idzie wypełniać papiery a my przyglądamy się dokładniej. Powoli się z ciemnia. Światło w szałasie jest mizerne ale właściciel obiecał nam wymienić żarówkę na większą. Moskitiera jest trochę dziurawa, ale właściciel obiecał nam ją wymienić. W Izie narasta niezadowolenie i jak zwykle nie chce powiedzieć wprost, że tu nie chce tylko woaluje. Z tego woalowania ma wyjść tak, że to mi ma zacząć się nie podobać i ja mam podjąć decyzję o rezygnacji i Iza się wyrozumiale zgodzi. Szałasy są faktycznie słabe i żadna cena tego nie zmieni. Do tego widać pajęczyny więc pająki raczej tu goszczą a i komary się pojawiły. Dodatkowo nie ma żadnej szafki, stolika, krzesła – słowem – bieda. Idę do właściciela i mówię nieśmiało, że rezygnujemy i jako wymówkę mam brak klimy a że my się słabo czujemy w tej temperaturze. Kiwa wyrozumiale głową ale widać, że mu żal. Zaraz jednak odzyskuje rezon i już prowadzi nas do sąsiedztwa gdzie ponoć jest lepiej. Jest lepiej. Tu są normalne murowane domki z klimą i normalne pokoje w dość ładnym ogródku. Całość jak – wszystko tu – położone blisko plaży w lesie palmowym. Cena 1000, bo wszyscy widzą, że jesteśmy wybredni. Myślę że normalnie żądają 1200-1500. Daję jeszcze 50 rupii na pożegnanie właścicielowi poprzednich domków żeby uspokoić sumienie. Jest najwyraźniej zadowolony. Zagnieżdżamy się trochę i jazda na kąpiel w oceanie.
Na brzeg docieramy po zmroku. Ludzie już raczej siedzą po barach. W ogóle nie jest tłoczno choć ludzi nie brakuje. Pewnie w sezonie jest tu prawdziwe oblężenie. Zamaczam nieśmiało dużego palca od nogo w oceanie na wszelki wypadek gdyby miało mi go urwać. Ale nie – woda jest cieplusienieńka i można bez zbędnych przystanków wleźć po szyję. Fala jest spora i woda się trochę z nami kotłuje ale i tak jest fajnie. Pływać się nie da więc po prostu moczymy kupry. Wracamy na prysznic i szybciutko do plażowej restauracji na obiado-kolację. Plaża Palolem – jest położona w ładnej zatoczce zakończonej z jednej strony skałkami a z drugiej wyspą. Na granicy plaży i palm rozlokowały się knajpki i restauracje, wszystkie otwarte i z widokiem na ocean. We wszystkich jest alkohol i dobre jedzenie. Siadamy w najbliżej nas położonej – Cuba Goa. Stolik na plaży 3 metry od wody. PIWO! Wreszcie można usiąść i odpowiedniej scenerii napić się piwa. Studiujemy menu. Iza wybiera Krewetki giganty których jest cztery a ja rybę z frytkami. Pada decyzja, że jutro do wyjazdu leniuchujemy.