Goa

Obudziłem się odrobinę wcześniej niż Iza choć też późno. Korzystając z okazji uzupełniłem trochę blog. Zasięg Internetu jest tu bardzo dobrej jakości. Wygrzebaliśmy się z pokoju ok. godziny 11. Trochę tak jak kończyła się doba hotelowa. Poszedłem do właściciela negocjować warunki opuszczenia pokoju późnym popołudniem. No trochę miałem nadzieję, że da się to opękać za 200-300 rupii ale jak właściciel już nas miał to nie był skory. Przygotował od razu grunt pod negocjacje mówiąc, że jak ktoś opuszczał pokój 2h później to już płacił za całą dobę, ale że z nim się można dogadać to za 600 rupii możemy sobie zostać do wieczora. Próbowałem zejść do 500 dla zwykłej zasady ale w duchu i tak już byłem zdecydowany. Święty spokój w końcu też kosztuje. Idziemy do znanej knajpy bo jest fajna i blisko. Wczoraj oglądając menu podpatrzyliśmy, że serwują śniadania. Wieczorne stoliki na plaży zastąpiły leżaki, gdzie turyści – głównie biali skwierczeli sobie na słoneczku. A słoneczko było już mocno napalone. Zasiedliśmy w wygodnych fotelach na zacienionym tarasie. Zamówiliśmy omlety z grzankami. Te omlety to już prawie weszły do śniadaniowego kanonu. Problem w tym, że na śniadania rzadko bywało coś do śniadania zbliżone. Jeżeli ktoś nie miał ochoty na eksperymenty to zostawały tylko jajka. Więc kilka rodzajów omleta albo jajka na twardo. Chleba normalnego nie mają tylko tostowy więc do tego tosty z masłem lub z dżemem. Jak wiedziałem, że mają takie śniadania to się cieszyłem bo przynajmniej wiedziałem co będę jadł. Śniadanie smakuje. Jest przypływ więc woda podpływa prawie do tarasu, który jest uniesiony o jakieś pół metra wyżej. Zabawne, że woda opływa leżaki na których opalają się turyści. Dokujemy w tym miejscu na dobre. Zamawiamy piwo i drinki i kąpiemy się w cieplutkim oceanie. Po wejściu do wody trzeba walczyć z kryjącymi falami ale i tak jest fajnie. Wracamy na fotele i pijemy drinki. I tak kilka razy. Wzdłuż plaży przesuwają się tubylcy ze swymi straganikami. Nie jest ich dużo i nie są namolni więc świetnie się komponują z otoczeniem. Najciekawiej wyglądają młode indyjskie kobiety ubrane w sari, które proponują – zwłaszcza opalającym się – tatuaż z henny. Mają zeszyciki z wzorami i torbę ze sprzętem. Te tatuaże są tu popularne, więc co rusz byliśmy świadkami tatuowania. Najczęściej na nogach i na rękach w okolicy dłoni. Iza myślała o takim tatuażu bo one schodzą po kilkunastu dniach ale kiedyś wymsknęło mi się, że to wiocha i teraz już nie chciała. Szkoda. Nie wiem jak inne miejsca na Goa, nie wiem jak inne pory roku, ale teraz jest tu całkiem przyjemnie. Cieplutko, ludzi w sam raz, nie ma tłoku. Woda czysta i cieplutka, plaża zadbana i piaszczysta. Jak nie w Indiach. Myślę, że można było by się tu zaszyć na tygodniowy odpoczynek. Taki odpoczynek od trudów zwiedzania Indii. My niestety mamy napięty harmonogram a 33 dni w Indiach to wcale nie jest dużo. Dziś o 18:30 mamy pociąg do Bombaju, gdzie zostanie nam 3 dni na dokończenie zwiedzania i zakup pamiątek. Chodzi też o to żeby nie zostawiać powrotu a ostatnią chwilę bo często nie wszystko tu idzie jakbyśmy chcieli i zostawienie sobie 1 dzień na powrót może się okazać owiane ryzykiem niezdążenia. Widzieliśmy już ludzi, którzy drżeli, że nie zdążą na swój samolot.

Po południu zwijamy się z plaży, kończymy pakowanie i zmywamy z siebie sól. Reguluję należność za pokój. Około 16 jesteśmy na przystanku autobusowym w miasteczku. Po drodze jeszcze kupujemy pamiątkowego T-shirta z logiem King Fishera. Autobus odjeżdża ok. 16:20. Mamy nadzieję, że będzie jechał szybciej niż w tę stronę bo zostaje nam 2h. Autobus wlecze się tak samo. Iza dopytuje Kandziora, który zobowiązuje się nas wysadzić na przystanku najbliżej dworca kolejowego. Ten transport z Margao do Palolem i z powrotem w ogóle jest jakiś dziwny. Kondziorzy nie dają biletów i nie wiem po czym poznają kto już zapłacił a kto nie. Poza tym w jedną stronę płaciliśmy 40 rupii a w drugą 50. Coś tu chyba kombinują. Ok. 18:05 wysiadamy gdzieś lecz nie wiadomo gdzie. Dobrze, że jest drogowskaz w którą stronę jest dworzec. W duchu lekko panikuję bo mamy 25 minut a dworca nie ma w zasięgu wzroku. Riksze i taryfy też nagle zniknęły choć zwykle trzeba się od nich opędzać. W końcu zatrzymuje się jakiś minibus oznakowany jak taryfa. Ok. jedziemy. Płacimy 50 i po chwili jesteśmy na dworcu. Na piechotę jednak byśmy nie zdążyli. Pociąg właśnie jest podstawiany bo odjeżdża stąd. Zajmujemy nasze miejsca i jest jeszcze czas na małe zakupy na dworcowych straganach bo nic nie jedliśmy na obiad. Kupuję wodę i kanapki. Pierwszy raz widzę tu do kupienia kanapki. Zrobione są oczywiście z chleba tostowego i są wegetariańskie ale i tak jest super. Kupuję 5 zawiniątek. Opychamy się z Izą.

Wygląda na to, że pociąg odjedzie pustawy, ale na Goa jest kilka przystanków więc pewnie ludzie dobiją. Rozpoczyna się ruch pociągowych sprzedawaczy. Ci wszyscy ludzie są w pracownikami kolei i mają stosowne uniformy. Biegają wzdłuż pociągu i sprzedają kawę, herbatę i jedzenie. Wszystko noszą, wózeczków brak. Kupujemy sobie herbatkę. Pan się cieszy bo to w tym pociągu jego pierwszy zarobek. Herbatę nalewa do małych plastikowych kubeczków ze zbiornika z nierdzewni z kranikiem. Taki termos choć wygląda jak duża menażka. Tymczasem roznoszą też jedzenie. Na początek to przekąski. Niosą w pudełkach albo skrzyneczkach i wykrzykują co niosą. Niestety często nie wiemy co. Jeden ze sprzedawców zauważył chyba, że się gapimy i otworzył skrzyneczkę. A tam nowość – sandwicze tostowane. Dajemy się skusić. Są cieplutkie i smaczniutkie. Wygląda na to, że ten pociąg jest w ogóle lepiej obsługiwany, bo ilość i różnorodność jedzenia które roznoszą jest olbrzymia. Po trochu przybywa ludzi ale w naszej zatoczce dalej siedzimy sami. Korzystamy i rozwalamy się po całym przedziale. To w zasadzie nie jest przedział bo nie ma ściany z drzwiami. W końcu przychodzą tubylcy i od razu ustawiają nas na miejsca. My mamy miejscówki leżące u samej góry po obydwu stronach. Według mnie najlepsze bo nie trzeba ich rozkładać i w każdej chwili nie prosząc się nikogo można położyć się spać. Tak samo i rano. Dół może już złożyć łóżka i siedzieć a góra może spać oporowo. Minusem jest to, że jeżeli się jeszcze siedzi to miejscówki siedzące są nie przy oknie tylko od korytarza. Tubylcy nas przegonili spod okna machając swoimi biletami. Przy oknie jest trochę większy ruch powietrza. Znajdujemy i w tym dobre strony bo siedząc przy korytarzu można bez krępacji oglądać całe wagonowe życie i zaglądać roznosicielom w garnki. Nasi tubylcy to chyba rodzina. Facet, dwie babeczki i dwoje dzieci. Usiłujemy rozgryźć zależności rodzinne ale jest trudno. Ciśnie się że to dwie żony tubylca, ale chyba tak nie jest. Ponieważ my zajmujemy dwa miejsca, ich dorosłych jest troje a dzieci jeżdżą za darmo i nie maja miejscówki, wychodzi na to, że jeszcze może się ktoś dosiąść. Dzieci sypiają w sliperze z rodzicami.

Tymczasem handel jedzeniem kwitnie w najlepsze. Pasażerowie kupują i jedzą na potęgę. Widać, że to tutaj norma. Dalej nie rozróżniamy wielu rzeczy które noszą ale czasami mamy szczęście. Jeżeli ktoś w pobliżu coś kupi to mamy możliwość obejrzeć jak to w zasadzie wygląda. W ten sposób zobaczyliśmy na przykład ciekawy deser sprzedawany w małych glinianych dzbanuszkach. Na wieczkach miał rozłożony papierek zaciśnięty gumką. Wewnątrz coś białego wyglądające jak serek albo kaszka. Iza chce. Doganiam sprzedawcę i kupuję za śmieszną cenę 13 rupii. A dzbanuszek jest jednorazowy i zostaje. Deser okazuje się zsiadłym mlekiem ale i tak jest fajnie. Jak we wszystkich pociągach dalekobieżnych tak i tu po tym całym jedzeniu chodzi jeszcze obsługa i zapisuje na danie główne. Tym razem kolacja. My rezygnujemy ale wiele osób się zapisuje. Wiadomo, że za jakąś godzinę będą te dania roznosić. Zwykle podstawą tego posiłku jest biriani, ale tak jak mówiłem ten pociąg karmi lepiej i wybór dań był większy. I kolejna ciekawostka nie spotkana nigdy wcześniej. Obsługa roznosi poduszki i prześcieradła. Luksus! Za jedyne 20 rupii można sobie wypożyczyć taki zestaw i nie trzeba spać bezpośrednio na wątpliwej czystości leżankach. Bierzemy. Gdybyśmy w pierwszym pociągu mieli takie luksusy a w innych nie to pewnie bylibyśmy rozczarowani a gdy dostaliśmy w ostatnim to uważamy to za prawdziwy luksus. Mościmy sobie leża na naszych górnych Łózkach. Jak zwykle jest trochę ciasno ale po rozłożeniu sobie pościeli i ułożeniu wszystkich rzeczy jest całkiem przyjemnie. Nasi współpodróżni chyba namyślili się i też wzięli pościel i zaczęli się szykować do snu. Nie wiadomo czy czekali aż sobie pójdziemy na nasze leża czy po prostu już czas dla nich nadszedł. Myliśmy jeszcze zęby, czyścili nogi. Zasnąłem szybko.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.