Maduraj – Kanyakumari
W nocy niestety ćwiczyłem wyjście z progu na wielkiej krokwi. Brak kondycji dał się we znaki i istniało ryzyko zahaczenia tyłkiem o próg. Leki na gorączkę zbiły ją, ale biegunka się nasiliła. Po 15 minutach wróciłem jednak do łóżka i dospałem do rana. Rano gorączka i turniej czterech skoczni. Iza kibicuje ale bez entuzjazmu. Banan śniadaniowy przelatuje przeze mnie jelito-slalomem gigantem w 20 min i wypada z drugiej strony. Postanawiamy jeszcze raz tym razem w dzień obejrzeć świątynię. Lampa straszna i przemykamy od cienia do cienia. Jest jeszcze pałac. To co zostało jest fajne, ale nie zostało wiele. Oganiamy się od stad dzieci, które bezpańsko tułają się po pałacu. Niby wycieczka szkolna. Przeważnie dzieci po przywitaniu się odchodziły, tu jednak nie chciały się odczepić i łaziły za nami krok w krok. Pogoniłem w końcu i zwiewały w tumanach kurzu. Szkoda, że nie miałem kija. Smekta nie pomaga a dzisiaj dzień wyjazdu. Zapodajemy lekarstwo na oczyszczenie jelit ale potem decydujemy się na loperamid – ponoć skuteczny korek. Loperamid pomaga a i gorączka jakby mniejsza. Decydujemy się na wyprowadzkę z hotelu. Chłodno się z nim żegnamy.
Z dworcami autobusowymi coraz lepiej nam idzie. Dziś spory – 6 godzinny skok do Kanyakumari. Jest to najdalej na południe wysunięte miasteczko w Indiach. Autobus bez luksusów. Ale mamy miejsca siedzące choć od nich mam już odparzenie na lewym półdupku. Kondzior się nami strasznie opiekuje i przy dojeździe na miejsce pyta gdzie mamy hotel i gdzie chcemy wysiąść. Odradza dworzec bo to za daleko. Wysiadamy w centrum gdzie jest wszystko na kupie. Z mapki wydawało się, że hotele są nieco rozstrzelone a tu wszystko pod ręką i wszędzie blisko, a hotel na hotelu. Mamy dwa typy, a zależy nam na pokoju z widokiem na morze. Zaczynamy od Hotelu Madhini. Wygląda nieźle ale w recepcji mówią, że brak pokoi z widokiem na morze. Namawiają jednak na oglądanie. Pokoje niezłe, ale dalej brak widoku na morze. Proponują drugi. Jesteśmy trochę zniechęceni, bo późno, a my bez jedzenia. Drugi pokój też ładny a naprzeciwko wyjścia z pokoju fajny taras z widokiem na ocean. Upieramy się, bo chodzi o sławny widok na wschód słońca. Taras to jednak dalej nie jest pokój z widokiem na morze. Zostawiamy nieco rozczarowaną obsługę i idziemy do konkurencji – Manickhan Tourist Home – która jest 150 metrów dalej. Tu coś mają ale pokoje trochę skromniejsze. Negocjujemy cenę. Między sobą dogadujemy się, że muszą trochę opuścić żebyśmy zostali. W końcu tu hotel na hotelu. Opuszczają. Zostajemy na dwie noce. Jest klima, TV i balkon z widokiem na ocean. Całkiem przyjemnie.
Jesteśmy głodni więc mimo 9 godziny wyruszamy na poszukiwanie jakiejś restauracji. Najprzyzwoitsza jest w pobliskim hotelu. Klima i niezła obsługa. Za to obrusy niby białe, ale dawno nie widziały jakiejś pralni. Pralnia ich też nie. Za to mają jakiś wybór kuchni kontynentalnej. Całe szczęście, bo ryżu i zastanawiania się co nazwy dań znaczą mam już serdecznie dość. Podnosi mi się. Iza zamawia krewetki a ja kurczaczka. Miał być stek a dostaję w jakimś sosiku ale może być. Jeszcze małe poszukiwania bankomatu bo pierwszy był tylko dla lokalnych kart. Wracamy do hotelu. Iza serwuje nifuroksazyd na żołądek, który muszę brać co 6 godzin. Temperatura nieco podwyższona więc biorę jeszcze aspirynę. Na razie brak wezwania do kadry narodowej skoczków.