Bombay
Nie jest łatwo nie dać się zaskoczyć będąc nawet przygotowanym na niedanie się zaskoczyć. Jeżeli miałbym czuwać nad naszymi bagażami z mojego leża na górze w pociągu to rozkradli by nas cztery razy. Przekonałem się o tym gdy obudziłem się po całej nocy smacznego spania i to tylko dlatego że obsługa pociągu postanowiła zebrać pościel wydzierając mi poduszkę z pod głowy. Trochę przedwcześnie bo do stacji mieliśmy jeszcze z pół godziny. Nie dać się zaskoczyć to również poznać stację na której już raz byliśmy. Gdy pociąg stanął i większość pasażerów zaczęła opuszczać wagon nic nie zwiastowało końca naszej podróży. Dopiero gdy zostaliśmy w wagonie całkiem sami i istniało ryzyko odstawienia nas na bocznicę – opuściliśmy pociąg. Dworzec okazał się dworcem właściwym, tylko podjechaliśmy na jakiś boczny peron i z okien nie widzieliśmy nic rozpoznawalnego. Jest przed 7 rano i przed nami potrzeba poszukania hotelu. Hotel New Bengal w którym mieszkaliśmy poprzednio postanowiliśmy odpuścić ze względu na brak okien w większości pokoi. Plusem ich jest mały hałas dobiegający z ulicy, minusem – wiecznie zatęchłe powietrze. W przewodniku wypatrzyłem YWCA International Guest House. Przewodnik dobrze się rozpisywał o nim i że może być trudno bez rezerwacji znaleźć w nim miejsce z wyjątkiem godzin rannych. 7 to jednak godziny ranne więc idziemy po taryfę.
Nie od dziś wiadomo że taryfy albo riksze stojące po dworcem to najwięksi cwaniacy i oszuści. Cenę 250 rupii wyśmialiśmy z Izą głośno aż się gościowi zrobiło głupio. Uparliśmy się na 100 choć na tej trasie to i tak było za dużo. Ale człowiek jak zmęczony jest bardziej skłonny do ustępstw. Taryfiarz nie chciał się zgodzić ale jak zobaczył, że się zbieramy to odpuścił. Ceny w guest housie nie były jakoś specjalnie niskie ale recepcja sprawiała dobre wrażenie. Pokoi akurat nie ma ale będą bo dziś się zwalniały dwa. Tylko trzeba sobie zarezerwować i pewnie opłacić. Niestety musieli byśmy zrobić to w ciemno bez oglądania pokoi. Może byśmy i łyknęli ale obsługa na nasze pytania czy pokoje są z oknem powiedziała, że nie wie i że to będzie wiadomo potem. No to od razu podpadli Izie a i dla mnie nie zabrzmiało to wiarygodnie. Jak mogą nie wiedzieć czy mają okna. My się teraz zdeklarujemy, będziemy czekać 4 godziny na zwolnienie pokoju a potem się okaże, że jest do bani? Wychodzimy bez słowa. Od razu dopadają nas naganiacze na tanie noclegi których wcześniej olaliśmy. Olewamy jeszcze i teraz bo w zanadrzu mamy jeszcze jeden hotel – Moti. Z opisu wynika, że droższy ale mam mieć kilka tańszych pokoi mieszczących się z bólem w naszym budżecie. Idziemy kilka przecznic na piechotę. Hotel jest. W progu wita nas właściciel. Mówi, że ma dwa pokoje ale akurat te droższe. Nawet po pertraktacjach cenowych dalej jest za drogo. Powyżej 3000 a my chcemy na dwie noce. Jeden to nawet pokój 3 osobowy – ogromny ale szkoda nam trochę kasy. Wychodzimy bez planu przed hotel. Nie wiem jak niektórzy tubylcy to robią ale ciągle się można na nich napatoczyć. Znowu jest co najmniej dwóch. Zachwalają tanie noclegi. Że tu drogo a oni mają takie same pokoje a po 650 rupii. Z braku lepszych pomysłów idziemy za jednym bo ponoć to niedaleko. Po raz kolejny okazało się, że niedaleko jest wartością względną i mieliśmy jej dosyć. Prawie już zrezygnowaliśmy kiedy tubylec powiedział, że to tu. Wporzo, ale gdzie ten hotel. Rozglądamy się wokół. Gość pokazuje na wąską obskurną klatkę schodową ze schodami do góry gdzie na pół piętrze widać zardzewiałą ledwo czytelną tablicę „Guest House” Może i tanie, może i ładne ale i tak prawie równocześnie z Izą zrobiliśmy w tył zwrot. Nie damy się wepchnąć do jakiejś nory. Zaraz też pojawił się inny gość zachwalający pokoje ale taki numer można wykręcić raz.
Robi się ciepło i ranek ucieka nam przez palce. Pamiętam jeszcze o innym hotelu w sąsiedniej dzielnicy ale przewodnik pisał że mam bardzo małe pokoje. Podejmuję decyzję i łapiemy taryfę. Hotel Oasis. Jak zwykle ciężko znaleźć niewielkie fasady tych hoteli. Recepcja maluśka ale ceny wyglądają dobrze (1800 rupii)i recepcjonista wzbudza zaufanie. Zaufanie zaufaniem ale pokój obejrzeć trzeba. Jedziemy windą. Winda mija pierwszy piętro gdzie jest jakiś slums a hotel zaczyna się od drugiego. Boy hotelowy ma do pokazania dwa pokoje. Oba są małe, ale ładne i z klimą. Wybieram narożny ze względu na większą ilość okien. Dopełniamy formalności. Ładujemy się do windy i do pokoju. Obsługa proponuje kawkę i herbatkę, która jest w cenie. Bierzemy aby uczcić zakończone sukcesem poszukiwania. Pokój ma telewizor, wiatrak, klimę , lustro z toaletką i małą szafkę i szafę. No i oczywiście łazienkę. W sumie wszystko jest ok. Bierzemy prysznic i szykujemy się do wyjścia na śniadanie bo na razie jeszcze nic konkretnego nie jedliśmy. Iza ubiera seksowne indyjskie wdzianko – salwar kameez. Będzie wmieszywać się w tłum.
Hotel jest w dzielnicy Fort. Do dzielnicy Colaba mamy kawałek. Wokół hotelu jest kilka restauracji wegetariańskich w stylu lokalnym ale Iza – chyba idąc mi na rękę decyduje poszukać czegoś normalniejszego. To fakt na myśl o ryżu nieco mnie otrząsa. Za to okazało się że zaraz naprzeciwko hotelu jest bar i sklep z alkoholem, więc nie trzeba będzie szukać. W poszukiwaniu dobrego miejsca do jedzenia dotarliśmy na Colabę do znanej nam już Cafe Leopold. Jest ok. godziny jedenastej i sprzedawcy różności się jeszcze nie rozstawili a w Leopoldzie pustawo. Chyba pora śniadania się już skończyła a lunchu nie zaczęła. Na przekór temu zamawiamy omlety i odpoczywamy. Do tego piwko. Ryzykowne o tej porze dnia ale smakowało. Obok siedział jakiś znudzony anglik albo Amerykanin jakby rozczarowany, że jest tak pusto w zawsze pełnej knajpie. Gdy Iza wyszła na chwilę pytał skąd jesteśmy a jak usłyszał, że z polski to powiedział, że Polsce jest dużo najpiękniejszych dziewczyn – wiem. Przewodnik stanowczo twierdził, że w Bombaju bardzo łatwo jest się natknąć na agentów werbujących do filmu w Bollywood. Jakoś jednak żaden agent na nas się nie natknął ani na początku naszej wyprawy ani teraz. W Internecie też pełno było opisów takich sytuacji. Szczerze mówiąc wątpiłem i odkładałem to na karb ubarwianych wspomnień. Jednak gdy opuszczaliśmy Cafe Leopold zaczepił nas niewyrośnięty tubylec w Jeansach. Bez niepotrzebnych wstępów zapytał czy chcemy zagrać w filmie jako statyści, że to duża produkcja i ze znanymi aktorami i że za dzień zdjęciowy płacą 500 rupii od osoby. Scena ma być kręcona w hotelu w klimatyzacji, że się nie zgrzejemy i że mamy darmowe jedzenie i picie. Połowy z tego mógł nie mówić bo Izie i tak już błyszczały się oczy i mogła by nawet trochę dopłacić. Zapisujemy się na listę i mamy się stawić jutro o 7:30 na Colabie przy McDonaldzie. No to chyba ostatni z grubszych punktów które Iza chciała wykonać na tym wyjeździe. Jutro dzień mamy zatem zorganizowany.
Co tu zrobić z resztą tak wspaniale zaczętego dnia. Może by tak do kina. Przed przyjazdem do Indii myślałem trochę że kino jest tutaj na każdej ulicy a w każdym grają znane i lubiane filmy z uznanymi tutaj gwiazdami. Przewodnik jednak o kinach ledwo co wspomina a w pobliskiej informacji turystycznej gość nie umie nawet na planie miasta pokazać gdzie są jakieś kina. A Izie marzy się jakieś duże kino, z wieloma salami, gdzie byłby jakiś wybór filmów. Ryzykujemy poszukiwania na własną rękę w bogatszej dzielnicy – Bandra. Po za taryfą najlepiej tam się dostać kolejką podmiejską a do kolejki najlepiej wsiąść na dużej stacji Churchgate. Dojechaliśmy tam taryfą gdzie jechaliśmy na licznik. Kierowca nawet nie rozumiał dlaczego chcemy się z nim wcześniej umawiać skoro nie wiadomo co pokaże taksometr. Uczciwi ludzie jednak się tu zdarzają. Kolejka zapewnia komunikację pomiędzy wyciągniętymi jak tasiemiec mutant dzielnicami metropolii. Wrażenie nigdy niekończącego się miasta. Tylko rzeka ludzi którzy akurat o tej porze odpływała z dzielnic centralnych. Stacja Bandra przywitała nas dużą muzułmańską imprezą przy meczecie który był prawie na dworcu. Część się modliła na dywanikach a część deliberowała coś jakby na wiecu partyjnym w towarzystwie gapiów. Morze ludzi w czapeczkach i morze ludzi w ogóle. Chyba to jedna z ważniejszych stacji. Idziemy długaśnym wiaduktem który pozwala ominąć te olbrzymie skupiska ludzi. Kin brak w zasięgu wzroku. Na mapce w przewodniku mamy wprawdzie oznaczone coś jak dwa kina ale to jeszcze dalej na północ. Liczyliśmy na coś bliżej. Łapiemy rikszę. Tu już są bo w centrum Bombaju mogą się poruszać tylko taryfy. Chyba wraz z oddaleniem się od centrum rośnie ilość uczciwych ponieważ znowu jechaliśmy na wskazaniach taksometru w rozsądnej cenie. Punktem charakterystycznym jest kolejna plaża miejska zwana Juchu Chowpatty. Tu wysiadamy chcąc ją obejrzeć i stąd ma być blisko do kin. Plaża jest mała i nikt tam nie plażuje. Ma raczej wartość spacerową. W oddali widać duży budynek z napisem plaza. Czyżby sukces? Idziemy. W miarę zbliżania budynek przestawał wyglądać jak kinoplex a zaczął jak zamknięte 4 lata temu centrum handlowe. Z całkiem bliska wyglądało jak duże niewiadomo co. Kręcili się tam jacyś ludzie więc nie było chyba tak całkiem zamknięte. Rozpytujemy po drodze ale ludzie zachowują się jakby mieli się zgubić na własnej ulicy. W końcu, gdy tracimy już nadzieję i cierpliwość zaczepia nas jakiś młody człowiek i udziela wskazówek. Chciałby nam też przy okazji sprzedać np. mapę Indii ale mapa kiepska. Do kina jeszcze kawałek więc znów bierzemy rikszę. Rikszarz jedzie wg wskazówek udzielonych przez tubylca więc bez przeszkód trafiamy. Dziś premiera lokalnego hitu House Full w niezłej obsadzie, dlatego też kolejka do kasy olbrzymia, bilety na niektóre seanse już wyprzedane a pod kinem w najlepsze handlują biletami koniki. Nie zanosi się byśmy dzisiaj weszli. Iza jest już trochę rozżalona bo straciliśmy sporo czasu a z kina nici. I kinopleksu też nie ma. Wyciągam GPS-a aby poszukać jakiś kin w pobliżu. Iza nie lubi a może jest zazdrosna o Zochę. Wg GPS-a kin wokół jest masa. Jedno zwłaszcza rokuje nadzieję bo nazywa się Cinemax. Na piechotę ze 3 km. Postanawiamy spróbować. Rikszarze tutaj może są i bardziej uczciwi ale tak „daleko” chyba nie pojadą. W ogóle nas nie rozumieją, może dlatego że z pod kina chcemy jechać pod inne kino. Pierwszy wymięka a z drugiego sami rezygnujemy bo wydawał się być zagubiony. Pytam taryfiarza. Stanowczo twierdzi, że wie gdzie to jest i rzuca ceną 200 rupii. Wyśmiewamy go trochę. Po chwili dogania nas i godzi się na 150 rupii ale my się nie godzimy. Jakoś wymyśliliśmy sobie, że to będzie 100 rupii. Uszliśmy spory kawałek i wydawało się, że zrezygnował ale w końcu nas dogonił i z szerokim uśmiechem zgodził się na 100. Ciekawe bo po chwili okazało się że nawet nie wie gdzie to jest. Pytał się po drodze ale nikt nie wiedział. Iza już myślała, że GPS kłamie a ja po chwili też. Zocha wydzierała się z głośniczka jak jechać więc postanowiłem kierować kierowcę jak ona mówi. Gość tylko coś zapytał czy to głos z nieba. Kiedy dojechaliśmy na miejsce żadnego kina oczywiście widać nie było a taryfiarz już prawie triumfował. Jednak po następnych 10 metrach nieoczekiwanie z zza rogu wyłoniło się całkiem przyzwoite kino. Może nie kinopleks ale skoro już na przekór wszystkiemu dojechaliśmy… najbardziej zdziwiony był chyba kierowca i z rozdziawioną gębą kasował 100 rupii choć to ja go prowadziłem a właściwie to GPS.
W kinie wyświetlają to co wszędzie czyli House Full. Tylko ludzi mniej i są bilety. I seans niedługo będzie. Bilety są bo w porównaniu do poprzedniego kina ceny są 3 i 4 razy droższe. Do wyboru mamy miejsca exclusive i platinium za 200 i 300 rupii. A co tam – bierzemy platinium bo chwilowo dość mam już szukania kina a różnica między 200 a 300 nie jest już taka duża. Tradycyjna bramka i przeszukanie. Ochrona każe nam wyciągnąć baterie z aparatu i kamery i przypomina o zakazie kręcenia. Jeszcze popcorn i cola i na salę. Sala nie jest duża, ale od razu wydaje się jakaś inna. Nasze miejsca platinium to olbrzymie fotele w jednym z 3 albo 4 ostatnich rzędów. Robi wrażenie. W fotel zapadłem się jak gospodarka grecka w kryzys. A i w rzędzie z przodu z nad fotela nie wystawało ani pół głowy. Między naszymi fotelami był stolik na jednej nodze z marmurowym blatem gdzie Moza było sobie położyć colę i zagrychę. A dopiero jak zobaczyłem, że dzieciak obok prawie leży w swoim fotelu, domacałem się przycisku który uruchamiał elektryczne sterowanie fotelem i po chwili oglądaliśmy film na leżąco. Nawet w maksymalnym rozłożeniu między rzędami zostawało jeszcze tyle miejsca by swobodnie przejść. To wyjaśnia cenę tych biletów zwłaszcza, że dodatkowo na sali snuła się jeszcze obsługa i można było jeszcze coś sobie zamówić. Rozsiedliśmy się wygodnie po stresujących poszukiwaniach. A tu nagle leci teledysk i wszyscy wstają. To nie teledysk! Na rozpoczęcie filmu grają hymn Indii. Na teledysku różne nacje i kolory i stany śpiewają hmymn. Stajemy i my, żeby nie szerzyć wiochy. Od razu zrobiło się jakoś wznioślej. Jeszcze reklamy i startuje film. Film to głupkowata komedia i sens dawało się zrozumieć nawet bez znajomości Hindi. Nic specjalnego ale samo oglądanie w takim kinie było już sporą frajdą.
Po filmie rozpoczęliśmy powrót bo byliśmy strasznie daleko od naszego centrum. Postanowiliśmy jednak do stacji kolejki pójść na piechotę. Dzięki temu mieliśmy okazję poznać bliżej tę część miasta. Najbliżej mieliśmy do stacji Andheri. W tej części miasta chyba przy każdej stacji kwitnie handel na olbrzymią skalę. Żeby dojść musieliśmy się przedzierać sporą handlową uliczkę. Na stację dotarliśmy już o zmroku. Trochę byliśmy głodni więc w planach mamy odwiedzenie jakiegoś lokalu w pobliżu Churchgate. Polecana restauracja Suryodaya nieopodal dworca okazała się marketem spożywczym. Iza kupiła tam masala tea. Druga restauracja była po drugiej stronie ulicy – Gaylord ale po pobieżnym zapoznaniu się z menu uznaliśmy, że ma słaby stosunek jakości do ceny. Zaraz niedaleko była jeszcze kawiarnia Mocha Bar. Zasiedliśmy na jakieś proste jedzenie i wodę. W części gdzie siedzieliśmy można było zjeść lub napić się kawy. Ale w głębi w klimatyzowanej sali można było napić się drinka albo piwa. Było też zadymione akwarium dla palaczy. Chyba też mają darmowy Internet wi-fi. Jedzenie było takie sobie. Wracamy taryfą ale wytłumaczenie kierowcy gdzie jest hotel Oasis to nie lada sztuka. Kręci, miesza i dopytuje choć zapewniał, że wie gdzie. Sklep pod hotelem był już zamknięty ale bar miał się jeszcze nieźle. Przed nim stał naganiacz i naganiał nie na zakupy. Nie dawałem się nagonić bo nie wiedziałem, że nagania na piwo. A dwa razy przechodziliśmy obok niego. W końcu uzbrojeni w dwa browary na wynos wróciliśmy do hotelu. Zaraz potem do hotelu wróciło także nasze pranie. Bez piwa i trzeźwe.