Kolam – Kochin
Plan był prosty. Wymeldowujmy się z hotelu i płyniemy stateczkiem, kanałami do Alappuzhy. Dotarliśmy nieco przed czasem do przystani i zakupili bilety po 300 rupii. Stateczek niewielki, dwupokładowy powoli zaczął napełniać się ludźmi. Przede wszystkim tubylcami. Było trochę białych. Jakaś para, samotny gość dwie kobiety które wyglądały jak matka i córka i samotna starsza pani w podróżniczym stroju. Rezygnujemy z zasiadania na górze, ponieważ jest tam tylko folia jako daszek i zaczyna tam robić się gorąco. Ruszamy. Widoki ciekawy i dużo się dzieje. Widzimy sieci typu chińskiego i rybaków przy pracy. Skupione w stadach Houseboty które w sezonie wożą ludzi na kilku dniowe wyprawy. Taki dom na łódce. Płyniemy przez jeziorka i jeziora otoczone gajami palmowymi. Stateczek skręca w coraz to węższe kanały. Część tubylców jest ze stanu Andra Pradesz – gdzie jest stolica. Wyróżniają się bo rozmawiają po angielsku i szpanują zagraniczną muzyką. W ogóle w świat cyfrowych zdjęć i muzyki wprowadza Indie telefonia komórkowa. Próżno wypatrywać tu mp3 playera a i aparat cyfrowy nie jest częstym widokiem. Za to w komórce mają wszystko. Rozbrzmiewa więc na całą parę muzyka z telefonów i ciągle ktoś robi zdjęcia komórczakiem. Ciągle nas zagadują i innych turystów. Wszystko ich ciekawi ale też chcą się nieco wyżej postawić niż inne stany. Tymczasem kanał robi się coraz węższy i zarośnięty. Stateczek zaczyna szorować dnem o przeszkody i w końcu efektownie osiada na mieliźnie w wąskim kanale. Obsługa rusza do akcji. Akcja wstępnie polega na odpychaniu się żerdzią od dna. Już próbują prawie we trzech. Razem z silnikiem na wstecznym osiągają nawet jakiś połowiczny sukces ale po chwili znowu wisimy na mieliźnie. Rozpoczynają się próby balastowe. Balast – czyli my – jesteśmy przeganiani z dziobu na rufę a potem tak samo na górnym pokładzie. Śruba w tym czasie mieli pokłady szlamu na dnie dostarczając ciekawego koloru wody i interesujących zapachów. Wygląda jednak, że zakopaliśmy się na dobre. Obsługa straciła koncepcję jednak postanawiają zapewnić nam lunch. Tu idea lunchu jest mocno zakorzeniona i po śniadaniu, w okolicy godziny 11-13 wszyscy walą na lunch. A jest właśnie około 13. Nieopodal jest łódka która służy jako mini prom pomiędzy wioskami. Obsługa pożycza ją sobie i przewozi nas na ląd. Łódka ledwo płynie i pełno w niej wody. Nieopodal jest wioska i tam prowadzi nas pierwszy oficer. Wioska to typowa wioska jednoulicowa. Parę domów i sklepów wzdłuż tranzytowej drogi. Ale jest bar. Tak u nas powinno się to nazwać choć tutaj urasta do rangi restauracji. Tu raczej jak coś nazywa się bar to znaczy że serwują tam alkohol – tylko. Wiele osób decyduje się na meals – to to danie z dokładkami do bólu. Ja nie mogę ale nic oryginalnego nie ma. Biorę birani z kurczakiem. Całe szczęście, że dogrzebałem się w tym ryżu kawałka kurczaka i całego gotowanego jajka bo inaczej nic bym nie zjadł. Normalnie jak wydawało nam się z opisu ten lunch powinien być wliczony w cenę biletu ale tu chyba awaryjnie jedliśmy w innym miejscu więc każdy płacił za siebie. Upał wzmaga się niemiłosiernie. Wracamy nad kanał a tam niby poprawa. Stateczek pływa i zaraz możemy wsiadać. Usiłuje dobić do brzegu żebyśmy wsiedli bo łodzi już nie ma. Nie udaje się. Musimy się przespacerować ze 400 metrów do miejsca gdzie statek będzie mógł przybić. My dochodzimy ale statek już nie – coś znowu się stało. Głupie jest to że obsługa nie udziela nam precyzyjnych informacji i wkrada się przeświadczenie, że coś ściemniają. Siedzimy tam dobre 3 godziny i upał daje nam nieźle po czapce. Niektórzy biali zaczynają się denerwować. Niektórzy mieli jakieś plany a ta para musi zdążyć na samolot. My planowaliśmy z Alappuzhy dotrzeć wieczorem do Kochinu. Ale to nie przesądzone i w razie czego możemy przenocować gdziekolwiek. Wszyscy są coraz bardziej zdenerwowani. Na siłę wracamy na statek przepływając z krzaków tą samą łodzią co wcześnie bo jednak jakoś się znalazła. Obsługa nie ma koncepcji i w sumie chyba nic nie robili. Dopiero jak wróciliśmy zaczęli niby coś stukać i pukać. Ale dalej się nic nie wyjaśnia. Niektórzy biali zastanawiają się czy nie wysiąść i nie łapać do Alappuzhy jakiegoś transportu z głównej drogi. Zabawne jest to że chłopaki z Andra Pradesh nie mogą dogadać się ze swoimi ziomkami w tym stanie. Oni mówią po angielsku i w hindi a tubylcy raczej tylko w malajalam. Usiłują się dowiedzieć co dalej i rodzi się jakaś koncepcja powrotu do Kolam. Koncepcja jest ok. tylko na razie nie wiadomo jak by to miało być zorganizowane. Kapitan uspokaja, że kasa zwraca pieniądze. Czekamy więc trochę niewiadomo na co. Po jakiejś godzince już wiadomo. Z Alappuzhy płynie drugi statek w przeciwnym kierunku. Kapitan miał plan, że przesadzi nas i siebie i wrócimy do Kolam tym statkiem. Załga zostaje na wpół dryfującym statku. A kapitan przecież powinien schodzić ostatni. No cóż jakie linie taki kapitan.
Robi się już ciemno gdy docieramy do Kolam. W biurze jest kasjer i zwraca po 250 rupii za bilet. Dostajemy razem 500. Po pięćdziesiąt sobie zostawiają no bo przecież trochę płynęliśmy. He He. Obok przystani jest stacja autobusowa więc walimy do oficera odpowiedzialnego za ruch na dworcu. Pytamy – twierdzi że za ok. 15 min będzie super ekstra wypasiony autobus do Kochinu. No to git. W okolicy naszego przystanku stoi jeden z białych uczestników naszego rejsu. Stoi w towarzystwie jakiegoś tubylca, który stanowczo twierdzi że dziś już żadnego autobusu do Kochinu nie będzie. Co najwyżej do Alappuzhy. Turysta i tak wydaje się być zadowolony. Bo do Kochinu musi dostać się pojutrze bo ma samolot. Musiałem się wtrącić bo tubylec łże jak z nut. Podjeżdża autobus i jest wypasiony. Pierwszy raz z Klimą. Tubylec znika jak kamfora. Ale białas i tak jedzie do Alappuzhy bo ponoć jest tam ładnie. Mamy prze sobą trzy godziny w lodowatym autobusie. Jest w nim naprawdę zimno. Oszaleć można od takich zmian temperatur.
Mocno po 22 dojeżdżamy na miejsce. Po drodze wybrałem hotel. Przewodnik Lonely Planet podaje jako bardzo fajny i dobrze zlokalizowany hotel „Goverment Guest House”. To są takie niby hotele, które zwykle są dla przyjeżdżających polityków, ale jak stoi akurat pusty to można w nim nocować. Przewodnik w wielu miastach wymienia te hotele. Nie są najtańsze ale mają gwarantować pewien standard. Blisko z dworca ale i tak podjeżdżamy rikszą. I co? Lonely Planet czasami podaje nieprecyzyjne dane, w końcu rok do roku wiele rzeczy się zmienia, ale z tego hotelu nas pogonili, że to hotel rządowy i dla ministrów. I w ogóle wielkie oczy robił i pierwsze słyszał. Iza mocno się rozeźliła jak zwykle nie wiadomo na co. Czy na mnie, czy recepcjonistę a może na przewodnik? Idziemy do następnych dwóch, które są stosunkowo blisko. Po drodze i tak mijamy kilka hoteli o których nie ma mowy w przewodniku. W razie czego powinno być z czego wybrać. Do chodzimy do hotelu Saas Tower. Dochodzi 11 i poziom rozeźlenia Izy nie mieści się już w recepcji. Tym bardziej, że nie była całkiem pusta. Pytam o cenę bo Iza w takiej sytuacji jest już off. Cena by uszła ale mają ostatni pokój który muszą posprzątać i że to może potrwać 20 min. Ok. ja się decyduję. W końcu to tylko 20 min. Iza często się na mnie gniewa, że nie podejmuję decyzji. Teraz się wściekła, że podjąłem. Czekamy jednak chwilę. Ale faktycznie się przedłuża. Iza manifestacyjnie opuszcza recepcję paląc wzrokiem wszystko wokół. Recepcjonista nawet nie wie jak właśnie podpadał. Nie wejdziemy do jego hotelu już NIGDY. Tak jak do kina w Starachowicach gdy odwołano nam seans. Ma się więc czego obawiać. Zaraz obok jest znacznie skromniejszy ale schludny Bijus Tourist Home. Niestety bez klimy bo z klimą wyszły. Pokój ma wiatrak i dzisiaj jest jakby chłodniej – decydujemy się. Cena 750 za noc. Pokój ma moskitierę w oknach i jest spory. To ważne bo jak czasami na rozkładamy maneli to nie ma gdzie chodzić.