Bombaj – dzień pierwszy
Na tutejsze śniadanie nawet nie usiłowaliśmy wstać. Wygrzebaliśmy się ok. 13 lokalnego czasu. U nas to dopiero 8 rano. Zaczęliśmy od czegoś prostego, czyli z lacza bez planu. Spodziewałem się inwazji czegośchcących zaraz od progu hotelu, ale nie było źle. Trochę tam taryfiarze, ale tyle co nic. Za to upał konkretny. Zanim do tarliśmy do Victoria Station byłem już mokry. Można by coś powiedzieć o przechodzeniu przez ulicę. No cóż mięczakiem być nie można a zielone światło jest tu właśnie dla nich. Rzeka śmiesznych oldskulowych taryf meandruje szukając sobie miejsca w ciasnym korycie ulicy napotykając co rusz na liczne przeszkody, którymi byliśmy. Mała wojna nerwów pomiędzy kierowcami machającymi wajchą biegów i ręką zawieszoną na klaksonie, ale kto prowadzi? Niewiadomo czy przypadkiem nie naciskają na przycisk żeby klakson na chwilę przestał działać. Idzie się przyzwyczaić. Zapachy orientu… Dobrze jak pachnie przyprawami albo kadzidełkami. Nierzadko jednak cuchnie uryną i rozkładającymi się resztkami śmieci. Droga do Vitoria Station upłynęła nam pod znakiem oglądania straganów z badziewiem. Z tym samym co zwykle. Trochę nas zaczepiali ale niezbyt gorliwie. Stacja to jeden z fajniejszych budynków w Bombaju. Imponuje wielkością i zdobieniami. Wpadliśmy tam żeby pooddychać Indiami. Najlepiej się jednak nie zaciągać. Postaliśmy trochę pośrodku usiłując dostrzec w tym wszystkim jakiś sens, przejaw jakieś racjonalnej organizacji. Jednak tyle czasu nie mieliśmy. Rozglądaliśmy się też za biurem, gdzie ponoć zagraniczni turyści mogą kupić bilety na pociąg ale jakoś bez przekonania. Postanowiłem zdobyć trochę kasy. Zawsze jak mam wybrać kasę z bankomatu pierwszy raz na wyjeździe mam manię prześladowczą. Cięgle wydaje mi się, że ktoś patrzy i tylko czeka, żeby odebrać mi pieniądze, podpatrzyć pin i zwędzić kartę. Tym razem też tak było i szerzyłem się jak mogłem żeby zasłonić sobą bankomat. Jednak jedynie mój bank wyraził zaciekawienie i zaraz do mnie zadzwoniono że ktoś się bawi moją kasą w Bombaju. Obraliśmy kierunek – jak się nam wydawało – na Wrota Indii i wpadliśmy prosto na poddworcowy slums. Prawdziwe życie w indyjskim wydaniu. Cel prosty – przeżyć. Biznes każdego rodzaju wprost na ulicy. Małe garkuchnie, szycie, pisanie na maszynie, ksero, pucybutowanie, fryzjerstwo i ludzie którzy tam pracują, jedzą i śpią. Odległości na naszej mapce z przewodnika wprowadziły nas w błąd. To co wydawało się 10 minutową przechadzką zamieniło się w epopeję wędrowniczą. Klucząc dotarliśmy do Wrót Indii. Wielki plac z wielką budowlą. Ciekawe miejsce, jednak wygrzane słońcem do niemożliwości. Turystów jak na lekarstwo i raczej jest to ulubione miejsce przechadzek tubylców. Nieopodal sławny Hotel Taj Mahal. Ciężko tu ustać w spokoju, zrobić zdjęcie albo popatrzeć w przewodnik. Szturmują nas tłumy chętnych by sprzedać nam cokolwiek albo po prostu coś wyżebrać. Najgorsze są małe dzieci co uwieszają się u spodni i coś chcą. Zapala się czerwona lampka ostrzegawcza kontroli kieszeni i włącza odruch strzepnięcia robali na ziemię. Najlepiej się jednak oddalić. Zmęczeni głodem udajemy się do losowo wybranej knajpy na Colabie. Dostajemy menu ale normalnie nazwy potraw takie, że wyrywkowo tylko rozumiem coś, że kurczak albo jakieś warzywa. Jak podane – niewiadomo. Z nazwy to wyszło: Chi Patiyala, Pna Makhani, garlic Naan i jakieś soft drinki. Razem 324 rupie zaokrąglone go 350 czyli ok. 8 dolców – taniocha. Potem jeszcze deptak – na marina drive gdzie nie wiadomo co było atrakcją bo chyba my.