Essaouira
Myślałem już, że tutaj muezini po nocy nie wrzeszczą bo wczoraj nie słyszałem. A tu niespodzianka. Jeszcze ciemno było jak zaczął i to nie tylko nawoływanie na modlitwę, ale całą modlitwę. Z 15 minut to trwało i zacząłem zazdrościć Izy, że ma stopery. W końcu zadzwonił budzik w telefonie Izy. W sumie było mi dziś cieplej w nocy niż poprzedniej. A wieczór tego nie zapowiadał. Śniadanie niczym nie różniło się od tego wczoraj. Całe szczęście, że też było smaczne. Ekipa francuzów zmywała się dzisiaj bo razem jedli śniadanie i zaraz potem z tobołami wynieśli się.
Słoneczko zaczęło sobie już dobrze przyświecać. Niebo prawie bezchmurne. Taka specyficzna pogoda. Jest grudzień i gdyby przyrównać do pogody w Polsce czy choćby jeszcze przed wczoraj w Berlinie to jest świetna. Ale też można by się spodziewać że w Afryce i dość mocno na południu to powinno być upalnie. I choć spodziewałem różnic dniowych w temperaturze to trudno się do tego przyzwyczaić. Wieczorem, w cieniu czy rankiem jest zimno a w południe w słońcu można by w krótkim rękawku. Niektórzy wyjątkowo napaleni biegają tutaj w krótkich spodenkach. I to nie tubylcy. Dla tubylców jest teraz zima i jest zimno. Mają grube chałaty ze szpiczastymi kapturami i czapki. Te kaptury przy chałatach to nowość. W innych krajach takich nie widziałem. Jak pierwszy raz zobaczyliśmy takich to myślałem, że to zlot Gandalfów. Uznałem że pogoda nadaje się do założenia mojego nowego wdzianka.
Realizując plan spokojnego zwiedzania ruszyliśmy w uliczki medyny. W Essaouirze nie ma jakiś szczególnych obiektów do zwiedzania. Cała starówka jest do obejrzenia. Położona nad oceanem otoczona starymi murami miejskimi. W dziesiątkach wąskich uliczkach jest wszystko. Mieszkają ludzie, odbywa się handel. Jest produkcja pamiątek dla turystów i typowo turystyczne stragany. Ale sporo tu zostało normalnego lokalnego życia. Jest bezpiecznie. Można do późnej nocy wałęsać się zaułkami. Jest sporo czyściej niż w Indiach. Nie całkiem czystko i zawionąć potrafi, ale nie ma biedy mieszkającej na ulicach.
Nie ma ciągłego oganiania się od sprzedawców i można dość spokojnie oglądać stragany. Targowanie się jest normalne ale prędzej można zobaczyć ceny przy produktach.
Postanowiliśmy trochę porzucić stołowanie się w restauracjach bo po podliczeniu okazuje się, że można za jednym zamachem zostawić 70zł i to bez picia. Szukając północnej plaży opuściliśmy medynę i przemieszczając się przez dzielnicę pełną warsztatów samochodowych i stolarskich umieszczonych w brzydkich rozpadających się budynkach, szukaliśmy dojścia do oceanu. W końcu w miejscu po wyburzonym budynku przeszliśmy na brzeg. Zniszczone zabudowania dochodziły tutaj prawie do samego morza. W takim miejscu u nas można by co najwyżej wypić flaszkę we czterech, jak za śmietnikiem. Zaniedbana plaża, gruz z rozpadających się budynków i wielka rura ze ściekiem wpadająca mętnymi zakosami do wody. Żerowisko dla mew. Nie tego się spodziewaliśmy ale też nie byliśmy jakoś szczególnie zaskoczeni.
W drodze powrotnej weszliśmy do odrobinę nowocześniejszej dzielnicy. Tu widać że sklepy i generalnie handel jest bardziej pod tubylców niż turystów. Tutaj w miejscu które oblegali tubylcy zjadłem bułkę z pieczonym mielonym mięsem (kefta), warzywami i frytkami. Cena – uwaga – 10 dirhamów. Czyli jakieś 3,7zł. W medynie 10 dirhamów płaciłem za same frytki. Trzeba było jeszcze znaleźć jakieś jedzenie dla Izy. Gdzieś w 1/3 głównej ulicy na placu otoczonym kawiarniami – postanowiliśmy przysiąść. Początkowo Iza miała zjeść naleśniki ale jakoś wybór był niewielki. Za to kuskusy opanowali tutaj chyba w każdej knajpie. Nawet kuskus wegetariański wygląda tutaj na królewskie danie. 50 dirhamów to niby sporo jak za kaszkę ale tak podanej jeszcze nie widziałem. I zestaw smaków prawdziwie egzotyczny jak zasmażana cebula z rodzynkami. Ja zadowoliłem się kawą z mlekiem. Nie wiem robi ją ekspres czy przygotowują tradycyjnie ale nie powstydziły by jej się kawiarnie w Europie. A spodziewałem się czegoś jak w Turcji – parzonej w tygielku. Konsumpcję „uświetniały” występy akrobatów i lokalny zespół w chałatach z lokalnymi folkowymi instrumentami.