El Jadida – Casablanca

Jakoś nie chce nam się zrywać z samego rana zaraz jak zadzwoni budzik. Tym bardziej że w hotelu nie ma śniadania więc nie ma się do czego śpieszyć. Iza sprytnie zaopatruje się w jogurt i jak tylko uchyli oko to ma proste śniadanie. Zaraz potem może oko zamknąć jeszcze na trochę. Hotel De Bordoux w prawdzie na pierwszy rzut oka pokoje ma fajne, ale ponieważ łazienka jest bezpośrednio w pokoju to para z ciepłej wody wydobywa się z łazienki i szybko skrapla się na tych płytkach którymi kolorowo wyłożony jest pokój. Zaraz ma się wrażenie że wszystko jest wilgotne. Taka wilgotna nora.

Po wyplątaniu się z uliczek medyny gdzie zaszyty jest hotel ruszyliśmy w poszukiwaniu śniadania. Naprzeciwko murów miejskich była mała cukiernia. Marokańczycy często mają dziwnie zorganizowane te bary czy restauracje. Nie wiadomo czy ktoś obsługuje, gdzie się płaci itp. Tutaj wszystkie stoliki były na świeżym powietrzu. Część osłonięta markizą i płócienną ścianką. Ale dawali ciasto, mleczne koktajle i kawę. Po chwili dopatrzyliśmy się też śniadania co w menu z francuzka nazywa się „petit dejenuer”. Istnieje w wersji half i full. Nie wiem jak wygląda half ale full za 25 dirhamów to z grubsza: croasant, miseczka dżemu, kawa lub herbata, malutki trójkąt serka topionego i bagietka lub lokalne pieczywo, sok ze świeżych pomarańczy. W zależności od knajpy czy hotelu mamy wariację jak na przykład tutaj. Zamiast croasanta dostałem przypieczone ciastko z kaszki. Nowością było też jajko. Coś jak omlet ale z samego jajka. Taka nie rozbełtana do końca jajecznica. Czasami można się spodziewać masła, oliwek, oliwy z oliwek i innych tłustych płynów których po smakach nie byłem w stanie rozpoznać. Iza zadowoliła się kawą i koktajlem owocowym. Idziemy w stronę portugalskich murów obronnych. Tam mamy dwa główne cele zwiedzania. Stara 15 wieczna portugalska cysterna i mury miejskie. Całość chroniona przez Unesco. Zabudowania wewnątrz murów jak zwykle nieco lub bardziej zniszczone ale pełne życia. Ciekawe, że zawsze w tych medynach mieszkają ludzie. A to się często ociera o slums. Wjazd do cysterny 10 dirham. Dziadek wewnątrz chętnie by nam coś poopowiadał ale jak się okazało, że musiał by po angielsku to stracił zapał. I dobrze bo na pewno by przynudzał i jeszcze chciał by za to jakieś pieniądze. Budynek cysterny ma żebrowe sklepienie i jest częściowo poniżej poziomu gruntu. Zbierano tu wodę dla miasta na czarną godzinę. Ma fajną atmosferę ale to wszystko. Nawet przeciągając po 20 minutach jest po zwiedzaniu.

Od północnej strony mury miejskie dochodzą do samego oceanu. Jest tam wejście na koronę murów i do bastionów. Wokół sporo mieszkańców i młodzieży która gra w piłę. Grają wszędzie gdzie się da i wygląda to tu jak sport narodowy. Kamienna rampa prowadzi na mury skąd rozciąga się niezły widok na port i bastiony. Biegamy wokół chcąc zobaczyć jak najwięcej. Jest słonecznie i ciepło. O falochron zamykający port biją wielkie fale. Nawet dało się tamtędy przespacerować. Autobus do Casablanki mamy o 17 więc jest jeszcze czas. Idziemy na falafela (10DH) i shawerme (kebab z kurczaka w cienkim chlebku jak tortill a17DH) do lokalnego mini baru. Lokal typowy z otwarym frontem gdzie jest lada i kasa i kilkoma ocerowatowymi stolikami wewnątrz. Właściciel się chwali, że jedzenie jest libańskie i on pochodzi z tamtych regionów. Mamy jeszcze trochę czasu. Jest pomysł żeby obejrzeć lokalny supermarket. Wiemy że istnieją ale zwykle są bardzo daleko od centrum. GPS podpowiada że do jednego mamy tuko 1200m. Idziemy. Wkrótce okazuje się że to tylko rodzaj pół otwartej hali targowej. Dziś niedziela więc nie wszystko tam jest otwarte. Królują warzywa i owoce oraz świeże ryby. Zaraz obok ryb od razy lokalne smażalnie i to kilka. Widać cieszą się powodzeniem bo w każdej pełno ludzi choć warunki spartańskie. Ale niespodziewanie pomiędzy tym wszystkim sklep z alkoholem. Znaleźć taki bez pomocy lokalnego mieszkańca jest prawie niemożliwe. Ale jak się znajdzie to trzeba coś brać. W Maroku mają nawet jakiś lokalny browar. Mało ozdobna puszka z napisem Specjal. Browar Casablanca. Alkohol sprzedają tutaj specjalne sklepy. W ogóle nieoznakowane. Czasami czynne w określonych godzinach. Jest ich bardzo mało. Jeżeli chce się szybki znaleźć najlepiej zapytać tubylca. A pierwszy z brzegu tubylec może nie wiedzieć. Ponoć w centrach handlowych na obrzeżach większych miast można kupić spokojnie. Ale nam się jeszcze tam nie udało trafić więc to nie sprawdzone. Kupuję 4 specjale. Dostaję dyskretną, ciemną reklamówkę. Dalej jeszcze mamy czas więc ruszamy w okolicę plaży miejskiej gdzie według przewodnika ma być jakiś deptak. Jest aleja palmowa wzdłuż szerokiej plaży. Teraz nawet jakby szerszej bo trwa odpływ. Z odsłoniętej części plaży masowo korzystają przyszli piłkarze. Dziesiątki osób grają w piłkę. Kilkanaście samozorganizowanych drużynek jak okiem sięgnąć grają na plaży. Jest plażowa kawiarnia. Siadamy zachęceni sympatycznym kelnerem i zamawiamy kawę bez ogldania karty co jest z założenia błędem. Siedzi się fajnie a kawa jest smacza. Niestety jak przychodzi do płacenia kawa okazuje się najdroższą na tej wyprawie. 48 dirhamów za 2 kawy to jawne zdzierstwo. A próbował za 88 ale widział nasze miny i że niby się pomylił. Kawa zwykle w knajpie kosztuje 10-12 dirhamów, zdażyło się nawet 7, więc powinniśmy zapłacić co najwyżej 24dirhamy. Kara za mój brak czujności bo Iza mówiła żeby zajrzeć w kartę. Myślałem jednak, że nas nie oszukają bo oszustwa są tu znacznie jednak rzadsze niż w Indiach.

Idziemy odebrać nasze bagaże do hotelu a potem na dworzec autobusowy. Misato powoli ogarnia wilgotna mgła. Wrażenie absurdalne. Środek dnia, słońce w pełni i mało co widać. Temperatura spada o kila stopni. Autobus jest o 17 ale tak sprawnie nam idzie że na dworcu jesteśmy o 16:25. Idziemy do kasy linii autobusowej CTM. Mają jedne z lepszych autobusów. Kasjer zaskakuje nas informacją że brak miejsc na godzinę 17. Konsternacja bo jak dotychczas nie było problemów z kupowaniem biletów tuż przed odjazdem. Iza proponuje udać się na dworzec kolejowy bo mniej więcej od wysokości miejscowości Safi kolej jest już dostępna. Nie mamy żdnych informacji o rozkładzie jazdy a dworzec jest ze 4 km za miastem. Jedyna rozsądna opcja to petit taxi. Przed dworcem autobusowym sporo ich jeździ. Nie wiadomo jednak za ile a taksometrów to ja u nich nie widziałem. Zaczepiam pierwszą z brzegu. Za kółkiem starszy facet. Jakoś dogadałem że chodzi o pociągi. Ale za ile? Daję mu kartkę i długopis. Pisze 5:30 MINT. Że niby 5:30 za minutę? To drogo. Łapiemy innego ten mówi 20 dirhamów. Przynajmniej jakiś konkret. Ładujemy bagaże do bagażnika i wsiadamy do dacii chyba Logan. Jedziemy ze 20 min

Pociąg jest, kosztuje 35DH za osobę. Jest nowoczesny i ładny tylko odjeżdża za 90 minut. Dobre i to, tylko będziemy trochę po ciemku. Casablanka nie przywitała nas egzotycznym klimatem z filmu z Humphreyem Bogartem. Może dlatego, że nie był kręcony w Maroku. Miasto przywitało nas nowoczesną linią tramwajową i automatami z biletami. Można było wygodnie ze stacji która zaczynała całą linię T1 dojechać do centrum. Żadnych wygłupów taksówkarzy ani tym bardziej jakiś riksz. Nie wiedzieliśmy jak biegnie linia bo chyba tramwaj to nowość nawet dla samych Casablanczyków. Musiałem wspierać się GPS-em.

Hotel Alamein 200 DH z łazienką za noc.

Kolacja w barzez rybami. Końcówka jedzenia. Iza je zupę rybną a ja panierowaną rybę z frytkami i sałatką.

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.