Via Ferrata des Evettes

Pierwotny plan naszego wyjazdu generalnie przewidywał, że ponownie będziemy zdobywać Via Ferraty w Dolomitach. Planowaliśmy nawet powtórzyć poprzednie trasy bo były naprawdę fajne. Ale zaczęło się od tego co moglibyśmy zobaczyć „po drodze”. Rzeczy do zobaczenia po drodze było bardzo dużo. Pod koniec planowania na Dolomity zostało 3 – 4 dni, które ostatecznie „wypadły” z planu. Głównie dlatego że pogoda w Alpach na 3 dni się popsuła i uciekliśmy przed nią do Genui, która w ogóle w planie nie była. Aby zobaczyć rzeczy zaplanowane „po drodze” plan musiał się zmienić. Ale byliśmy przygotowani i nieco nastawienie na Via Ferraty. Niestety w okolicy Chamonix Via Ferrat w zasadzie nie ma. Oprócz jednej –  Via Ferrata des Evettes. To nowa Ferrata. Z grubsza wiedzieliśmy czego się spodziewać. Strome podejście oraz mosty linowe. Na początek – po tak długiej przerwie – nieco trudna. Głównie ze względu na pionowe ściany.

Około 11:20 ponownie jedziemy kolejką La Flégère (1894m). To z tej stacji przesiadkowej Rozpoczyna się szla, który prowadzi do Ferraty. Zaczyna się niewinnie, trawersem wśród zieleni z widokiem na Chamonix. Trasa generalnie biegnie do  Gares de Planpraz czyli stacji przesiadkowej na Brevent. Byliśmy tam już dwa razy. Między innymi przed wczoraj. Wtedy szliśmy jednak wyżej, w zasadzie wierzchołkami. Ta trasa była bardziej spacerowa. Ale po około 30 – 40 minutach marszu, od głównego szlaku odbija podejście na Ferratę. W tą stronę idą tylko pasjonaci Ferrat. Mimo wszystko jest to parę osób ale na tyle mało aby sobie nie przeszkadzać.

Plan trasy wyglądał mniej więcej tak:

Trasa została dobrze przemyślana. Utworzono na niej 3 miejsca ucieczki. Rzecz nie spotykana w Dolomitach. Tam zasada była prosta. Jak tam zawędrowałeś to wiedziałeś na co się piszesz. Tutaj to mimo trudności była to trasa – atrakcja turystyczna. Dzięki miejscom ucieczki można było zrezygnować jeżeli po danym fragmencie się wymiękło. W sumie to dobrze i źle. Bo na mnie ta świadomość działa demotywująco. Jak wiem, że nie ma wyjścia to jestem bardziej zdeterminowany. Nie ma co strzępić języka jak było. Zapraszam na film. Uwaga film może być niedostępny poza Polską:

Ogólnie bardzo mi się podobało ale sam mostek himalajski trochę mnie wystraszył. Zwłaszcza po oddaleniu się od brzegu, gdy liny zaczęły się bardziej ruszać. Nie ukrywam, że miałem ochotę skorzystać z miejsca ucieczki który pozwalał ominąć mostek. Właśnie dlatego uważam, że niby fajnie, że są ale jakby ich nie było to bym wiedział, że albo muszę iść albo nie powinienem się tu w ogóle pchać.

Zjazd tą samą kolejką około 15:50.

Jest Plan żeby spróbować wjechać na Aiguille des Grands Montets. To dość wysoka góra o wysokości 3295m. Można tam wjechać dwuetapową kolejką górską. Mieści się to w ramach naszego passa. Problem w tym, że to kawałek. Jeździ tam linia 2 do Le Tour – ta sama którą tu przyjechaliśmy a przejeżdża obok naszego pola namiotowego. Pechowo akurat nie jedzie. Obok przystanku jest okwiecona łąka, ławki fontanna i kościółek. Jest gdzie czekać te przeszło pół godziny. Niestety przed nami 8 przystanków. Na miejsce docieramy tuż przed 17:00. Zanim doszliśmy z przystanku do stacji było już pozamiatane. Okazało się że ostatni wjazd był o 17 właśnie. Szkoda – przeputaliśmy trochę czasu ale kolejki tutaj rządzą się własnymi prawami. Chwilowo mamy dosyć wrażeń więc rozbijamy mini paśnik obok parkingu i przystanku. Makrela w pancerniku zawsze na czasie.

W czasie konsumpcji omawiamy plan. Jest nieco ryzykowny ale i tak nie ma lepszych pomysłów.  Z naszego pola namiotowego znakomicie widać jeden z lodowców. Wygląda jakby był naprawdę blisko. Na jego skraj wjeżdża kolejka. Nie wjeżdża jakoś spektakularnie wysoko ale będzie można coś zobaczyć. Według moich notatek jeździ do 18:00. Ale jest mały problem. Musimy dojechać do Les Bossons. Linia 2 przy której jesteśmy tam jeździ i nosi nazwę Les Bossons – Le Tour. Nazwa pochodzi od stacji końcowych a my jesteśmy na ostatnim przystanku przed Le Tour. Co oznacza, że musimy przejechać całą tą linię – coś jakieś 27 przystanków w niecałą godzinę. To jest możliwe ale obarczone ryzykiem. Co robić – jedziemy.

Autobus kręcił się mocno ale ostatecznie nie marudził i przed 18 dojechaliśmy na ostatni przystanek za Les Bossons. Do stacji trzeba trochę podejść ale już z daleka widać że kolejka ta to podwójne krzesełko. Latem tutaj to rzadkość a ta dodatkowo wyglądała jak kolejka na Palenicę w Szczawnicy przed 2005 rokiem. Proste krzesełka wspinały się jeszcze powolnie w górę. Stacja to zwykła budka gdzie miły pan pomagał wsiąść na niezwalniające krzesła. W rozumieniu tutejszych warunków to chyba szczyt niewygody. Nasz multi bilet tu oczywiście obowiązuje tylko nie ma żadnego terminala gdzie mogli byśmy go odbić. Po prostu pokazujemy bilety panu. Jeden rzut oka i jesteśmy wpuszczeni. Jeszcze jakąś chwilę oglądałem te nasze bilety szukając czegokolwiek co pozwoliło mu określić, że są ważne. Nic takiego nie znalazłem ale cóż – może wie lepiej. 

Krzesełka początkowo ledwo co się wspinają. W zasadzie jadą nad łąką nieco powyżej domostw. Można spokojnie zaglądać ludziom w ogródki. Dopiero po ich minięciu i dodarciu na skraj lasu wspinają się konkretnie. Z nad drzew wygląda jęzor lodowca Glacier des Bossons. Ta lina jest naprawdę długa i kończy się trochę poniżej bufetu a w zasadzie może restauracji – Châlet du Glacier des Bossons. Od budki stacji końcowej trzeba odrobinę podejść. Restauracja ma tarasik z widokiem na lodowiec. Mamy niecałe 30 minut na rozejrzenie się po okolicy bo ostatni zjazd jest o 18:30. To powinno wystarczyć. W restauracji się nie rozsiadamy zresztą i tak chyba zbiera się do zamknięcia choć jest jeszcze parę gości. Widok z tarasu może być ale ścieżka prowadzi do punktu widokowego. Jest on nieco zdezelowany a część ze względu na stan techniczny jest w ogóle wyłączona. W ogóle ma się wrażenie, że ta kolejka i to miejsce jest nieco zaniedbane ale nie bez uroku. Jest jeszcze ścieżka edukacyjna która wspina się dalej w górę stromym stokiem wyrzeźbionego przez lodowiec wąwozu. Ścieżka opowiada tablicami informacyjnymi różne ciekawostki. A to rozbicie się indyjskiego samolotu Air India 101 na tym lodowcu  w 1966r a to pokazywały postęp w topnieniu lodowca. Nie wiedzieliśmy tylko czy coś jest na końcu tej ścieżki. Mimo małej ilości czasu i stromego podejścia decydujemy się iść kawałek. Opłacało się na górze jest znacznie lepszy punkt widokowy . Mimo że do samego lodowca jest jeszcze kawałek to widok na niego w promieniach zachodzącego słońca jest naprawdę fajny. Nawet na naszych oczach odpadł kawałek lodu i potoczył się z łomotem w dół. Robimy foty i nie zwlekając zbyt bardzo schodzimy do kolejki. Wsiadamy praktycznie o czasie zamknięcia ale ni byliśmy jedyni i ostatni więc nie zamknięto zaraz za nami. Dobrze że tu przyjechaliśmy. Dzięki temu zobaczyliśmy nowy lodowiec i wykorzystaliśmy czas do maksimum.

Czekając na pętli autobusowej dostrzegłem że wokół znajduje się kilka pól campingowych. Niektóre prawie puste. Na pewno nie było by problemów ze znalezieniem tu miejsca na namiot. Autobus jedzie pod sam camping więc już bez przesiadek docieramy na miejsce.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.