Do Manili
Wylot był o 11:25 więc niby nie wcześnie ale jeżeli policzyć te wszystkie zapasy czasów na każda czynność to i tak trzeba było wstać o 7 a Iza to nawet o 6:30. Był plan udać się do knajpy w której wczoraj jedliśmy obiad czy też kolację ale ostatecznie woleliśmy dłużej pospać a po drodze kupić kanapki w 7-eleven. Transport szedł gładko, na stacji Central kupiliśmy jedzenie. Iza 2 trójkąty ryżowe a ja 2 kanapki. Jedną jajko szynkę a drugą kurczaka Teriyaki. Doładowaliśmy też nasze karty octopus głównie po to aby mieć na bilet z lotniska w drodze powrotnej.
Pociąg na lotnisko już na nas czekał wiec tylko weszliśmy i start.
Usiedliśmy w jedzeniowni obok lotniskowych restauracji i nie rzucając się w oczy zjedliśmy cześć naszych kanapek. Samolot odlatywał z bramki 205 a były jeszcze takie z numerami powyżej 500. Duże to lotnisko. No i po oznaczeniach wychodziło nam że do tych najodleglejszych bramek jest jakiś transport. Również do naszych. Transportem okazał się podziemny minipociąg bez obsługi. Na pierwszym przystanku wysiadali ci co mieli bramki 40 – 80 a my na następnym. Sadzać po czasach jazdy i prędkości było to naprawdę daleko.
Ludzie przy naszej bramce już się gromadzili ale do odlotu jeszcze sporo czasu. A jak weszliśmy to i tak jeszcze czekaliśmy w samolocie na płycie lotniskowej około godzinę. Dobrze, że złapałem drzemkę to mi się nie dłużyło. Jak się obudziłem to już byliśmy w powietrzu i trwał jakiś konkurs w którym można było wygrać gadżety lini lotniczej. Trochę nie wiedziałem o co w tym chodzi. Padały jakieś pytania, ludzie podnosili ręce i niektórzy dostawali upominek. Ale nie słyszałem żadnych odpowiedzi na te pytania. Nieważne – przymknąłem oczy jeszcze na chwile.
Wbrew temu i czym mówiono na forum załatwienie wszystkiego na lotnisku w Manili po przylocie poszło bardzo sprawnie. Kolejka do okienek paszportowych była krótka i szybko się posuwała. Zrobili nam jakieś zdjęcia wbili pieczątki, odebrali wypełnione w samolocie karty emigracyjne i już. Bagaż na taśmociągu wyjechał po kilku minutach nastraszyli, że może to być nawet godzina.
Tak jak ustaliliśmy wymieniliśmy 500USD na lokalną walutę PHP czyli filipińskie peso. Cena mieściła się w założonych przeze mnie widełkach i wynosiła 50.22 php za dolara. Ponoć bywało lepiej nawet 52PHP ale co zrobić. Został jeszcze temat karty SIM do internetu. Na rynku są w zasadzie dwaj gracze: Smart i Globe. Co do tego który jest lepszy nie ma pewności. Internauci i „znawcy tematu” na przemian licytowali się w plusach i minusach obydwóch. Jeszcze w domu zdecydowałem się, że to będzie Smart. Głównie dla tego, że bardzie podobała mi się strona internetowa. Jasne ceny i sposoby doładowanie. Co do zasięgu się zobaczy. Oba stoiska były prawie na przeciwko wyjścia z przylotów. Nie mając gotówki trzeba było iść dalej do kantoru a potem wrócić.
Sprzedający nie rozdrabniał się i od razu zaproponował jakieś 30 GB. Pskiet fajny ale tylko przeglądając pobieżnie internet i wysyłając maile do bliskich nie sposób tego wykorzystać. Zwłaszcza na wyspach gdzie transfer bywa marny. No to może 14GB. No nie. Najmniejszy jaki miał to 8GB za 500PHP. W sumie to chciałem jeszcze mniejszy z opcją późniejszego doładowania ale sprzedawca stwierdził, że on takich nie sprzedaje i że jak chcę mniejsze to mogę kupić sobie na mieście. No dobra nie będę teraz biegał po Manili i szukał. Niech będzie. No to mamy Internet na Filipinach.
Wszystko co było w planie na dzień dobry – załatwione. Teraz wystarczy dotrzeć na nocleg. Niby wszystko wiadomo ale Google pokazuje inną lokalizacje niż właściciel pokazuje na zdjęciach. Próba kontaktu niewiele wyjaśniła. Problem postanowiliśmy wyjaśnić przy kawie. Starbucksa widać nie było ale trafił się jakiś Canadian caffe. Pierwsze widzę ale specjalizują się w kawie wiec zasiadamy na 2 dużych kawach late po 160 PHP. To największa jaką mają i jest ok. Lubię takie uspokojenie po przylocie do nowego miejsca. Nerwówka trochę opada i jest czas aby zastanowić się na najbliższymi poczynaniami. Jeszcze ostatnim rzutem wysłałem SMSa na kontakt który miałem w sprawie tego noclegu. Potrzebowałem w zasadzie tylko jednej informacji. Z terminala 3 do najbliższego osiedla gdzie mieliśmy nocleg biegła tylko jedna droga tzw Runway Manila. To taki zadaszony wiadukt nad kilkoma drogami szybkiego ruchu, które biegły wzdłuż lotniska. Nie sposób pokonać ich inaczej. A ja potrzebowałem tylko wskazówki czy po z
zejściu z tej kładki mamy iść w lewo czy w prawo. Na szczęście w połowie kawy dostałem odpowiedź, że jednak w lewo. Czyli tak jak myślałem od samego początku.
Po drodze natknęliśmy się na kilka restauracji a zwłaszcza zachęcająco wyglądającą restauracje japońską. Nie ma to jak na Filipinach przetrącić coś japońskiego. Zamówiłem mix tempurę a Iza sguid tempurę. Moja wyglądała na bardziej urozmaiconą. Oprócz zupy miso, krewetek miałem jajko, bakłażana, fasolę i kawał ryby. U Izy było skromniej. Wprawdzie kalmarami było sporo i zupa miso też ale pozostałych zmęczy było sporo mniej. Podzieliliśmy się.
Manila to dość niebezpieczne miasto ale ten kawałek gdzie wydarto go biedocie był chyba bezpieczny. Bezpieczny dopóki pilnowali go uzbrojeni w karabiny i shootguny strażnicy. To nowoczesna dzielnica mieszkalna z wieżowcami, drogimi hotelami, sklepami i knajpami, ale zaraz za rogiem bieda. Od kładki do budynku gzie mieliśmy nocleg było z 800m. Kładka była długa i pokonywało się ją ruchomymi chodnikami a na końcu zjeżdżało windą. Początkowo myślałem ze nasz hotel to nie hotel tylko wynajmowane mieszkanie prywatne ale na miejscu miałem wrażenie ze cały ten wielki budynek na Newport Boulevard, to zestaw mieszkań kupionych i administrowanych typowo pod wynajem. Kto wie czy właściciele w ogóle widzieli te swoje mieszkania. Ktoś za nich zarządza nimi a oni tylko dostają kasę.
Na dole budynku było coś w rodzaju recepcji, odźwierny i kilka sof do odpoczynku. Pani za kontuarami zapisała nasze dane sprawdziła rezerwację i kazała poczekać na opiekuna mieszkania. I pokazała się starsza pani która chyba była jedną z tych dwóch osób do których dostałem numery telefonów jako do opiekunów naszej rezerwacji. Arisa. Krótka wymian uprzejmości w drodze na 9 piętro. Przy okazji pomyślałem ze to co myliło booking w lokalizacji to numerek C1 (od cluster) który jak zauważyłem oznaczał cześć budynku a nie dzielnicy. Pani wyjaśniła nam tez dlaczego jest słaba pogoda, ze to tajfun i ma nadzieję ze to ostatni już w tym sezonie.
Pokój a w zasadzie mini-apartament bardzo ładny i nowoczesny. Pani szybko się z nami pożegnała. Było ok godziny 16 a wiec jeszcze widno. Do centrum nie ma co bo daleko. Jako opcje miałem wyprawę na proponowany pobliski targ lub dowiedzenie Mall of Asia – jednego z większych hipermarketów na Filipinach. Tylko tam trzeba by dojechać. Maja tu lokalnego Ubera który nazywa się Grab. Musiały być jednak godziny szczytu bo cza dojazdu pod nasz apartamentowiec to około 50 minut. Szkoda chyba czasu na czekanie. Tym bardziej, że pogoda psuje się coraz bardziej i zaczyna lać. Wygrała opcja spaceru po okolicy.
Na zewnątrz pada ale podcienie pod budynkami pozwalały chodzić wzdłuż nich. Sporo tu knajp i ludzi w nich siedzących a co jakiś czas uzbrojony strażnik. Natknęliśmy się na znany z Japonii sklep Lawson no i 7-eleven ale były dość biedne jak na ta okolicę. Budynek gdzie były sklepy wyznaczał chyba granice tej bogatej dzielnicy bo za nim – po drugiej stronie ulicy zaczynała się Azja. Ciasne uliczki niskie zabudowania w kiepskim stanie a całość słabo oświetlona. Hałas i mnóstwo ludzi. Inny świat. Dziś się tam nie zapuszczamy. Za to trafił nam się większy market. Na dole przemysłowe gdzie królowały wiatraki i szybkowary do ryżu a na górze spory samoobsługowy spożywczy. Trochę się tu pokręciły żeby zabić czas i zapoznać się z lokalnymi produktami. Spory wybór win ale nic miejscowego i ceny spore. Wśród piw króluje San Miguel oraz Red Horse. Gdy jednak Iza odkryła sok z granatów postanowiliśmy dokupić rum i sporządzić na wieczór znane nam z Madery drinki poncha. Rum o dziwnej pojemności 375 ml kosztował tyle co małe piwo. Ale małe piwo tez kupiłem jakby co. No i owoce na śniadanie bo niby kuchnia była ale komu by się chciało a jakby coś zostało to nie moglibyśmy zabrać jutro do samolotu. Reszta wieczoru przy studiowaniu przewodnika i przy drinkach.