Jodhpur
Bar restauracyjny na dachu dziś nas olał. Wyszliśmy na głodnego na śniadanie i przez 10 minut nikt nie przyszedł po zamówienie. A tak miałem ochotę na omleta. Ale skoro nas olewają my olaliśmy ich i poszliśmy do konkurencji. Niestety w między czasie skończyła się pora śniadań w tej knajpie i do wyboru były znowu tylko dania indyjskie. Trochę już miałem ich dosyć. Ciągle placki zbożowe, ser biały gotowany w ostrych papkach i w ogóle różne warzywne papki. Ewentualnie ryż. A w menu mogą wymyślić ze 40 dań właśnie z tych rzeczy. Niby wydaje się pełne menu. Ale nie ma co jeść. Zjadłbym nawet pajdę chleba ze smalcem i cebulą. Najfajniejsze są sałatki. Np. onion salad to pokrojona cebula w plasterki. A tomato salat to pokrojony pomidor w plasterki. Bez żadnych dodatków. Nie sprawdziliśmy green salad. Zamówiłem kawę a Iza thali. Thali to takie sprytne danie, które łączy rzeczy które wcześniej wymieniłem. Dostaje się dwa rodzaje placków, miseczkę zsiadłego mleka, miseczkę papki z soczewicy, miseczkę białego sera w ostrej papce i miseczkę ostrej papki nie wiem z czego. Miseczkę ryżu. Czasami dodają miseczkę pikli z mango i słodką kulę na deser zwaną Gulab Jamun. W sumie może być ale szybko się nudzi. W karcie np. jest pięć dań z serem białym zwanym tutaj panir. No i mamy panir masala a zaraz potem panir buter masala. Czyli dorzucają masło. A zawsze i tak to jest miseczka pokrojonego w kostkę białego sera w mniej lub bardziej czerwonej ostrej papce. Też może być ale po kilku wizytach w restauracji możliwości się kończą. Ktoś powie, że u nas też tak jest. Ale u nas jest schabowy.
Chciałem kupić dziś bilet na pociąg do Nagauru ale nasz internet chodzi tu naprawdę wolno. W barze mają własny przez wifi poprosiłem o hasło i mi dali bo dla klientów free. Tu na dachu słońce jak na pustynie i nic nie widzę na ekranie i chyba nie chodzi ten internet. Zboczenie zawodowe – szybko sprawdziłem. Access point ma hasło puste. Ale to nie jest ruter dostępowy. Kontrola bramy i wiem jaki adres ma modem adsl. Kontrola modemu – hasła admina standardowe. No to mógłbym poprzestawiać im wszystko. Trzeba i tak iść do kafejki internetowej. Jest w uliczce gdzie stoi nasz Guest House. Ma napisane fast internet. Czyli szybki. W skali szybkości internetu w Indiach jest co najwyżej słaby. Ale to i tak wysokie notowanie. Wyżej jest tylko słabawy. Niżej za to kiepski, dziadowski i do bani. Jest jeszcze jeden – najsłabszy ale przemilczę. Rezerwacja zrobiona – bilety wydrukowane.
Wykańczamy dzisiaj lokalne atrakcje. Idziemy na Sadar Bazar gdzie znajduje się wieża zegarowa. Bo niby przejeżdżaliśmy obok i ciągle mamy jakiś na nią widok ale tam nie byliśmy. Na bazarze masa ludzi i masa towaru. Trochę tego samego co zwykle. Np. cały stragan kłódek. Z kilku straganów dobiegają głośne nawoływania. Ale nie na żywo tylko mają rozstawione kolumny pod straganami i wydziera się z nich gość trochę jak na licytacji. Chyba zachwala towar. Na środku bazaru stoi wieża a dookoła tego wszystkiego jeżdżą riksze i motory w kurzu i hałasie. No i snują się psy i krowy. Jedziemy do Umaid Bhawan – pałacu który widać z daleka. To pałac ostatniego maharadży którego potomkowie jeszcze tam mieszkają. W części jest luksusowy hotel. Z daleka wygląda imponująco. Z bliska nieźle. Tylko pod sam pałac nie wpuścili nas rikszą i końcówkę musieliśmy iść pieszo. Jest tam też małe muzeum ale że w muzeach nie gustujemy poszwendaliśmy się tylko po okolicy. Kolejna atrakcja opisana była tylko w polskim przewodniku. Należało pojechać do ronda XXXX i potem szukać z lacza świątyni o tej samej nazwie. Okolica stała się mocno przedmieściowa. Mało tu widuje się białego człowieka więc wzbudzamy duże zainteresowanie. Niestety świątyni nie udaje się odnaleźć a tubylcy twierdzą, że tu takiej nie ma. Olewamy to. W planach mamy znalezienie salonu Reliance żeby przedłużyć ważność internetu na luty. Znalazłem adres w internecie i zapamiętałem lokalizację. To ważne bo to poza jakąś szczegółową mapką z przewodnika. A rikszarze takich szczegółów nie wiedzą. Im trzeba podać jakiś punkt orientacyjny. W tamtej okolicy to Ghandi Majdan. Z gogle maps wynika, że to duży plac. Jedziemy dość tanio. Od razu widać, że ceny transportu z daleka od centrum są znacznie niższe. Z jednego zadupia do drugiego na drugim końcu miasta przejechaliśmy za 80 rupii. Plac jest taki jakim sobie go wyobrażałem. Sklep Reliance powinien znajdować się w dwóch najbliższych kwadratach osiedla oddzielonych główniejszymi ulicami. Szukamy. Tu znowu turyści się nie zapuszczają. Jest prawdziwie i indyjsko ale mało napisów jest naszym alfabetem i ludzie w zasadzie nie mówią po angielsku.
W lokalnej knajpie gdzie przycupnęliśmy na obiad menu jest napisane szlaczkami. Są jakieś niby małe zdjęcia ale kto to może wiedzieć co to jest. Próbujemy standardów bo obsługa oczywiście nie mówi po angielsku. Thali od razu zrozumieli. Ja chciałem jakiś serek znaczy panir. No gość mi pokazuje w menu, że mają z 5 pozycji z panirem. Pokiwałem głową ze zrozumieniem i zamówiłem masala panir. Gość niby zrozumiał i rzucił zamówieniem do kuchni. Chyba jesteśmy pierwszymi białymi w jego knajpie. Następni będą jak właścicielem będzie jego syn. Iza szybko dostaje thali. Ale mojego serka ani widu ani słychu. Iza dzieli się thali – jest spore i donoszą placki więc w sumie najadamy się jednym daniem. Biedni ludzie z polski jedno danie jedzą na pół. Nie wiem co poszło nie tak i dlaczego nie dostałem sera, ale nie chciało mi się wyjaśniać. Pewnie było by dość trudne bo ledwo co się dogadaliśmy. Z napojów tylko kranówka więc zapijamy naszą mineralną. A jest co bo danie jest mocno pikantne. I dobrze bo ostatnio dania w knajpach gdzie bywają turyści stały się mało pikantne. A kuchnia indyjska ma być pikantna.
Salon Reliance zamknięty. Prawdopodobnie dlatego, że dzisiaj jest święto państwowe – dzień republiki albo jakoś tak. Trudno, internet jeszcze przez parę dni będzie działał. Wiedzieliśmy też, że w pobliżu znajdują się dwa kina a dziś jest Indyjska premiera filmu w gwiazdorskiej obsadzie – Agneepath. W zasięgu mamy dwa kina. Pierwsze to Kohinoor. Niestety tam grają Underworld 3d – czyli amerykańską szmirę. Co do lokalizacji drugiego mamy sprzeczne informacje. Mnie się wydaje, że jest gdzie indziej tubylcy twierdzą że gdzie indziej. Jeden nawet skierował nas w jakimś kierunku a potem gonił 200 metrów żeby powiedzieć że to jednak nie tam. Dowiózł na rikszarz. I dobrze bo była 18:05 a seans startował o 18:10. Kino to Nasarani. Spory budynek i ludzi pełno. Widać, że film cieszy cię zainteresowaniem. Ceny w zależności od miejsca siedzenia są po 60, 90 i ileś. Najniżej – przed ekranem – najtańsze. Potem są sektory Maharadża to miejsca z tyłu z wygodniejszymi fotelami potem Royal – na balkonie. Kino jednak jest już mocno zużyte. Film leci w hindi, ale historie są tu proste i dużo daje się zrozumieć. Wzbudzamy duże zainteresowanie. Hindusi filmy oglądają żywiołowo więc brawa okrzyki są na porządku dziennym. Film zaczyna się punktualnie a spóźnialskich obsługa usadza przy latarkach jeszcze z 10 minut. W połowie filmu jak zwykle przerwa. Nic dziwnego bo filmy trwają tu 2.5 do 3h. W przewie wszyscy lecą kupić picie samosy, chipsy i popcorn. Ale nikt popcornu nie robi. Sprzedają gotowy w torebkach. Zostaje jeszcze wrócić do naszej dzielnicy. Pod kinem na wyjście pełno riksz więc nie ma problemu. Pod wierzę zegarową jedziemy za 50 rupii. Jest 21:30 i bazar już się zwija ale lassi jeszcze można kupić. Lassi to taki koktajl mleczny bardzo popularny wśród tubylców. Jeśli miejsce jest dobre to może mieć nawet z 10 owocowych smaków. Hotel jest tuż za rogiem.