Jaipur
Pod hotelem stacjonuje kilku rikszarzy. Jak tylko jakiś biały pojawi się w bramie wyjściowej lecą na łowy. Razem z negocjacjami cenowymi ich szef usiłuje zawsze wcisnąć zwiedzanie okolicznych atrakcji. Wymienia 4 czy pięć porozrzucanych po mieście atrakcji i przekonuje atrakcyjną ceną np. 200 rupii z czego będziemy mogli sobie odliczyć kwotę za obecny kurs. Może to i jakaś okazja ale za tyle organizuje lokalne rządowe biuro podróży autobusami. A poza tym strasznie nas wnerwia, że potem ktoś na nas czeka, że nie możemy sobie już zmienić planu. No i słuchać np. takiego rikszarza, jego kiepskiej angielszczyzny i jego pytań w stylu jak nam się podobają Indie. Podobają mi się ale nie wiem czy jemu spodobało by się gdybym zaczął mówić, że mają za dużo śmieci, gówna i moczu na ulicy. Nie dajemy się skusić i podwozi nas tylko do starego miasta. Potem już na nogach będziemy szukać drogi do fortu Nahargarh.
Fort góruje nad miastem w oddali otoczony wielkimi murami obronnymi. Wiadomo, że można tam dojechać dość okrężną drogą i jest to odległość 10-15km. Już widzę te ceny rikszarzy ich miny świadczące o liczeniu w myślach tej forsy wyrwanej od turystów. Jest jednak druga droga – piesza. Jej początek znajduje się zagubiony w plątaninie uliczek starego miasta. Jeżeli mówimy stare miasto to zaraz wyobrażamy sobie jakąś starówkę, kamieniczki, romantyczny spacer brukowanymi uliczkami. Indyjskie stare miasta to przeważnie rozpadające się pudełka domów, częściowo zrujnowanych – co nie przeszkadza mieszkańcom. Domki są zrośnięte ze sobą, poukładane piętrowo. Wyglądają jak owapnowane ale ściany pokrywa niezliczone warstwy brudu który już zaczął odpadać. Z czasem bród wypolerował się i nawet się błyszczy. Wzdłuż szerokich na półtora metra uliczek płyną po obydwóch stronach rynsztoki pełne śmieci. Resztek jedzenia, gruzu czy papierów i folii. W miejscach gdzie jakiś dom nie wytrzymał próby czasu stały się naturalnym miejscem odkładczym dla śmieci z okolicznych domów. Tubylcy bez cienia wahania wyrzucają każdy śmieć na ulicę. Na ulicach leżą krowie kupy i nierzadko ludzkie. Uliczkami chodzi mrowie ludzi, jeżdżą riksze i motory. Bawią się dzieci. Chodzą krowy, świnie i kozy i psy. Z domów które nawet mają kanalizację wszystkie ścieki płyną do rynsztoków. Gdy rynsztok ma już szerokość 50-70cm może być przykryty kamiennymi płytami. Gdy trafi się odstęp między dwoma domami to ma z 50 cm i lepiej tam nie wchodzić bo można zabrnąć w gówna po kostki. I w tym wszystkim małe sklepiki w fasadach domów gdzie właściciel siedząc po turecku sprzedaje proste towary. Zdarza się krawiec, szewc, fryzjer lub prawdziwe guru – naprawa sprzętów agd – gdzie spec nachla się nad wiekowym kineskopowym telewizorem. Uliczek tych jest tysiące. Gdzieś między nimi jest początek drogi do fortu. Kierujemy się na wyczucie wspomagani czasami przez tubylców.
Jaipur zwany jest różowym miastem i ponoć władze wymagają malowanie fasad na różowo. Ale coś im nie wyszło bo jest różowy ledwo co. To już Jodhpur miał być niebieski i był. Droga do fortu jest ostro biegnącą pod górę serpentyną. Po minięciu linii domów zaczynają się widoki na miasto. Teren jest skalisty i brykają kozy. Droga jest dosyć stroma ale tubylcy z rzadka pokonują ją na motorach. Widok na miasto jak obiecywano staje się coraz lepszy. Okazałe mury fortu zbliżają się coraz bardziej. Sam wstęp do fortu ma być za darmo, tylko ewentualne wejście do komnat ma być płatne. Po minięciu bramy fortu czujemy się zagubieni. W bramie stacjonują krowy i widać i czuć że mają tutaj obórkę. Za bramą 2 czy trzech sprzedawców sprzedaje przekąski. Widać rytualny zbiornik na wodą. Ale mamy kolejną linię murów a jedyna brama w zasięgu wzroku zamknięta. Dopiero po chwili odnajdujemy sprytnie ukryty drogowskaz, że do właściwego fortu jeszcze kawałek. Przed bramą babcia sprzedaje papady. Papady to cieniutkie, chrupiące jak chipsy placki. Dają je tutaj czasmi do niektórych potraw jako zagrycha. Pani się narzuca a my nie mamy ochoty. Może później. W bramie strażnicy od razu sprzedają bilety po 50 rupii. A miało być tylko do komnat. Fort jest odnawiany. Widać to po ekipie która siedzi na jednym z placów i układa kamienne płyty. Tzn jeden z nich stuka młotkiem w płytę a reszta siedzi i patrzy. Jeśli układa jedną płytę na godzinę to ma jeszcze roboty na 20 lat.
Mam ochotę na kawę a przed wejściem reklamowali restaurację. Idziemy za wskazówkami. Ma z niej być wspaniały widok. Restauracja zamknięta i to chyba na głucho choć ktoś się w niej kręci. Pewnie i tak byśmy nie weszli bo chyba ze względu na ten widok za wejście do restauracji trzeba by zapłacić. Pewnie dlatego padła bo nie było frajera żeby na dzień dobry zapłacił by 50rupii. Wracamy co centralnej części fortu murami. Trzeba się nieźle nakombinować żeby mieć dobry widok z tych murów. Są dość wysokie – tak na 170cm i tylko się patrzy przez otwory strzelnicze. Trzeba się nakombinować, albo znaleźć jakiś budynek na który można by wejść. Kilka takich opuszczonych stoi w murach fortu. Jakby nie mogli zrobić jakiś punktów widokowych w tych murach. W pałacu w forcie miało być kilka dobrze umeblowanych pokoi do oglądania w ramach biletu. Chyba zjedli te meble bo pałac jest dość biedny pod tym względem. Surowe pokoje puste ze skromnymi ozdobami. Jest trochę tubylców którzy też zwiedzają – zwłaszcza tą część pałacową. Z niektórych okien w pałacu w końcu wygodnie można podziwiać widoki. Oświetlenie które wieczorem miało podświetlać fort niestety jest zdemolowane. A coś pisało w przewodniku, że jest pięknie podświetlony. To chyba w 2009 roku. Sam pałac nie jest duży i można go oblecieć w jakieś 40 minut. Jest też druga restauracja gdzie można się w końcu napić kawy. Ceny niewygórowane. Kręcimy się jeszcze po fortowych murach bo one zawsze robią wrażenie. Wychodząc mamy ochotę na te papady. Obok babci ustawiło się kilku innych sprzedawców badziewia. Papady są duże – ze 30 centymetrów średnicy. Chyba doprawione na ostro. Na oko koszt 10 rupii – standardowa cena za drobne przekąski z ulicy. Dla pewności jednak pytamy o cenę. U babci kiepsko z angielskim ale zanim zdążyła coś powiedzieć panowie z sąsiednich straganów postanowili jej pomóc i wypromować papady babci. 30 rupii sztuka. No mało nas złość nie rozerwała i jak na komendę, bez żadnego targowania zrobiliśmy w tył zwrot. Krzyczeli coś za nami, że za 10 ale Iza na do widzenia rzuciła im, że są oszustami. Załatwili babci, że nic nie zarobiła od nas. Pieprzeni oszuści. Ledwo co zobaczą białych i gorączka ich ogarnia, że się łatwo nachapią.
Schodzimy do miasta tą samą drogą. Późny obiad będziemy jeść w hotelu więc trzeba złapać rikszę. Oczywiście goście nie wiedzą gdzie jest nasz hotel. Iza ma wizytówkę gdzie jest adres i nawet mała mapka na odwrocie. Miętolą tą wizytówkę i drapią się po głowach. W końcu jeden odważniejszy decyduje się. Negocjacje startują od 100rupii ale to za dużo. Chcemy dać 60. Gość ostatecznie mówi, że pojedziemy na taksometr. W tym mieście taki sprzęt to rzadkość a ten ma chyba sztukę nówkę – elektroniczną. Co za desperacki krok. Mówi, że jak wyjdzie na taksometrze 60 to tyle zapłacimy. W ostatniej chwili jednak decyduje się że jedzie za 60. Jedziemy. Taksometr zostawił włączony więc z ciekawością patrzę na wynik. Rikszarz i tak nie wie gdzie to jest i kilka razy pyta ludzi o ten hotel. Cena do hotelu z taksometru to 32 rupie. Można zobaczyć skalę naciągania jaka tu panuje. Cena z tego hotelu do starego miasta oscyluje na 50-60rupii i to po targach a startuje od 100. A rzeczywista cena to ledwo ponad 30rupii.