Bikaner – Jaipur
Dziś check-out o 12 więc śpimy oporowo, tym bardziej, że wczoraj wcześniej wstaliśmy. Śniadanie wychodzi nam o 12:30. Pociąg do Jaipuru udało się zakupić ale dopiero na 23:45. Do zwiedzania zostaną nam resztówki w Bikanerze. Mamy cały dzień więc luz. Zostawiamy plecaki na przechowanie i jedziemy do najbliżej położonej nas atrakcji – Lallgarh Palace. W pałacu jest obecnie nadęty hotel ale można go pooglądać. Bilet miał być do przyhotelowego muzeum ale zrobili sobie samym konkurencję bo za 100 rupii od osoby można obejrzeć wnętrza hotelu. Sprytne – taka kryptoreklama hotelu za pieniądze zwiedzających. Dostaliśmy własnego przewodnika, którego rola ograniczała się do otwierania nam różnych pomieszczeń. Obejrzeliśmy jedną restaurację i drugą w której zostaliśmy zapoznani z menu – Ceny jak u nas w 5 gwiazdkowym hotelu. W kilku salach podkreślano, że zdobienia są pomalowane złotą farbą. Pałac jest stosunkowo młody i widać w nim silne wpływy anglików. Trofea myśliwskie, kominki, stół do bilarda. Dużo zdjęć z początku 20 wieku z machardżami i anglikami. Pałac może i ładny, ale ta cała nadętość i cała obsługa w turbanach która kłaniała nam się w pas i gość co z nami cały czas łaził, powodowała, że nie czuliśmy się tu zbyt dobrze.
Druga atrakcja to Narodowe centrum badań nad wielbłądami. Jest daleko – na drugim końcu miasta. Rikszarz skoro wracamy od takiego hotelu z noclegami za 7000rupii wycenił nas na 400 rupii. Targowaliśmy się bez skrupułów a nic tak nie działa jak machnięcie ręką i odejście w kierunku innych riksz. 200 za dojazd tam, czekanie i powrót do centrum wydawała się uczciwa. Narodowe centrum badań nad wielbłądami mieści się w zasadzie trochę za miastem na sporym obszarze. Wielbłądy spokojnie tu sobie bekają, bączą, plują i gulgotają. Małe i duże. W jednej zagrodzie była pora karmienia i z 50 wielbłądów tłoczyło się do koryta. Koryto było trochę za krótkie i ciągle któryś wielbłąd zostawał wypychany po czym z rozbiegu wpychał się z powrotem żeby wypchnąć innego z drugiej strony. W drugiej zagrodzie było dojenie wielbłądów. Zajęcie jak każde inne. Hindusi z wiadrami chodzili między wielbłądzicami i coś tam zawsze udoili. Niektórym wielbłądzicom związywali tylne nogi bo chyba niekoniecznie podobało im się, że ktoś podkrada im mleko. Dopiero po dojeniu z sąsiedniej zagrody wypuszczano młode wielbłądy na swoją kolację. W firmowym sklepiku można było skosztować wielbłądziego mleka. Ponieważ istniało uzasadnione prawdopodobieństwo dostania sraki skosztowaliśmy tylko pasteryzowanego ale w ofercie było również prosto od wielbłąda, czy lody z tego mleka. Szału nie ma. W smaku coś jak płyn z mleka w proszku. Ale też nie odrzucało.
Wróciliśmy w okolice dworca na obiad. Do tej samej restauracji co wczoraj. Żeby było jasne to restauracja nazywa się Lakszmi Hotel. Ale hotelu tam nie ma. To się po prostu zdarza i nie należy się temu dziwić. Ponieważ wczoraj nam smakowało dziś zamawiamy inne dania. Obsługa już nas pamięta. Będzie się niedługo ściemniało, a ja nie mam polara. Nie mieści mi się do plecaka jeżeli mam w nim laptop i wodę i przewodnik. Oznacza to, że w ciągu 2h będzie mi zimno. Wymyślamy żeby kupić mi taki szaliko-kocyk z jakich często korzystają tubylcy. Jest spory, może służyć za koc lub pled, a po odpowiednim założeniu można się nim zawinąć i jest ciepło. W planach mamy wieczory spacer po starym mieście z opcją zobaczenia wieczornych modłów w świątyni Lakszmi. Tej samej co byliśmy wczoraj. Eksplorujemy okoliczne sklepiki ze szmatami. Chwilę zeszło i za 350rupi mogłem zawinąć się w swój kocyk. Dostaliśmy nawet od sprzedawcy krótki instruktarz jak się zawijać. Efektem ubocznym jest to że zwłaszcza po ciemku mało się wyróżniam między tubylcami co ma swoje dobre strony. Przedzieramy się po ciemku przez stare miasto do świątyni Lakszmi – tej samej w której byliśmy wczoraj. Ponoć wieczorem – kiedy ludzie zaczynają się schodzić na modły i wszyscy śpiewają atmosfera udziela się też turystom. Tak pisało w przewodniku. Kupa gruzów i śmieci zwana tutaj starym miastem po ciemku jakoś wygląda. Nie widać tylu śmieci i płynących bokiem rynsztoków. Świetnie za to czuć wszystkie obszczane murki. Nie wiem czy to są jakieś ulubione miejsca czy coś. Wcale nie ustronne. Po prostu idzie się i naraz widać zacieki na ścianach i na drodze. Miejsca te są przeżarte moczem i śmierdzi uryną niemiłosiernie.
eszcze kwitnie wieczorny handel w uliczkach i szaleją riksze. Można tutaj być światkiem korka złożonego z ludzi, krów i riksz. Wszyscy stoją bo oczywiście spotkały się dwie riksze po środku wąskiej na metr dwadzieścia drogi. Riksze trąbią a wszyscy karnie stoją w korku. Nawet krowa – kompletnie niewzruszona. Nie wiem po co oni trąbią na krowy. Krowy trąbienie mają w pompie. Atmosfera o której wspominał autor przewodnika była chyba akurat gdzieś indziej. Z głośników przy świątyni dobywało się zawodzenie wiernych. Trzeba przyznać, że naród jest pobożny bo niektórzy leżą plackiem przed figurą Lakszmi. Do świątyni nie wchodzę bo nie chce mi się zdejmować butów. Na dodatek nie można wchodzić ze skórzanymi przedmiotami takimi jak pasek czy portfel. Iza weszła szukać atmosfery. Patrzyłem na oświetlone choinkowymi lampkami okoliczne domy. Nie wiem czy to stały wystrój czy to w związku z nowym rokiem. Wracamy podobną droga, choć nie jest to łatwe. Po prostu plątamy się w tym labiryncie mniej więcej w słusznym kierunku. Najważniejsze, że mimo kompletnego zadupia i mroku jest zupełnie bezpiecznie. Pomijając oczywiście nienormalnych kierowców riksz i motorów. W okolicach dworca łapiemy rikszę po odbiór naszych plecaków z opcją powrotu na dworzec.
Dworzec w Bikanerze jest nawet uporządkowany. Jest w miarę czysto i poczekalnia nie odrzuca. Jednak dobrze, że z ubikacji skorzystałem wcześniej bo teraz wiszą na nich eleganckie kłódki a dziadek który kasował poszedł do domu – jeśli go ma. Do pociągu mamy jeszcze z półtorej godziny ale początek ma stąd więc pewnie będzie można wejść wcześniej. System numeracji pociągów normalnie działa i jest to znakomite rozwiązanie przy tej ilości połączeń. Tubylcy nie muszą umieć czytać tablic i rozkładów bo cyfry każdy zna choćby po to żeby liczyć kasę. Nie należy jednak dać się zmylić ponieważ zdarzają się wyjątki – to są Indie. I tak nieoczekiwanie pociąg o numerze 25631 może stać się pociągiem 15631. Takie podobieństwo może nie być przypadkowe i coś znaczyć. Należy przejrzeć listy pasażerów wiszące zwykle albo na tablicy na peronie albo na dworcu oraz te na wagonach. Właśnie dziwiłem się, że na bilecie mam inny numer niż na pociągu ale, że jestem na liście na wagonie. Gdy się tak dziwiłem tubylec zapytał w czym mam problem więc mówię, że już wiem, że to mój pociąg ale, że to bez sensu że numery się różnią. Tubylec wcale nie był zdziwiony. Może był zdziwiony co najwyżej tym, że ja jestem zdziwiony. Powiedział, że to block numer. Jakby mi to coś wyjaśniało. Zasadzie postanowiłem tego w ogóle nie wyjaśnić tylko przejść nad tym do porządku dziennego. Tubylec pewnie pomyślał, że dziwni są ci obco krajowcy. Ma inny numer pociągu na bilecie i inny na pociągu i się dziwi. O co mu w ogóle chodzi przecież wszystko się zgadza.