Bodhgaya – Kalkuta
Nie było tak zimno jak się spodziewałem ale niestety hałaśliwie. Pokój miał okno wychodzące na ulicę. Wprawdzie nie była to jakaś autostrada. Ledwo co bita jakaś droga na zadupiu wiochy ale jak się wiocha budzi do życia to hałas jest duży. Tym bardziej, że między oknem a drogą było może z metr. Szyb nie ma więc o szczelności można pomarzyć. Gekonowi zimno bo normalnie siedzi na ciepłej rurce wylotowej z bojlera. Tylko jak go przestraszymy przesuwa się na chwilę za bojler. Trzeba się z noclegu ewakuować bo transport mamy wieczorem a pokój trzeba opuścić wcześniej. Właścicielka godzi się przechować nam bagaże. Idziemy do „centrum” Główne buddyjskie imprezy już się skończyło ale miasteczko dalej jest ich pełne. W Bodhgaya zachowało się najwięcej zabytkowych obiektów z pośród wszystkich buddyjskich miejsc w Indiach, a każdy kraj związany zzamieszkiwany prze buddystów chciałby wybudować w tym miejscu swoją buddyjską świątynię. Wiele krajów już nawet takie zbudowało. Najważniejsza jest świątynia Mahabodhi która pochodzi prawdopodobnie z IV wieku. Przy niej stoi święte drzewo Bodhi. Pod tym drzewem budda spędził pierwszy tydzień po osiągnięciu nirwany. Między drzewem a świątynią umieszczony jest kamień Wadźrasana – w miejscu gdzie Budda osiągną oświecenie. Miejsce to jest traktowane jako najbardziej święte miejsce w całym świecie buddyjskim. Wokół świątyni jest cały czas masa ludzi a wokół kompleksu świątynnego wyrosło cały business. Zarówno stały jak i obwoźny. Oczywiście dużo jest żebraków. Jeden – chyba bez nóg jeździ na brzuchu na desce z małymi kółeczkami i stuka michą na datki o drogę. Wokół można kupić kwiaty jako dary do świątyni. Otoczenie Mahabodhi jest całe przystrojone. Ciekawe jest że trudno zrozumieć czy to wszystko jest jakoś zorganizowane czy też spontaniczne. Nie widać że ktoś całymi tymi obrzędami sterował a jednak każdy wie co ma się w danej chwili stać. Dookoła świątyni i w niej samej jest masę buddystów i turystów. Jedni zwiedzają drudzy się modlą. Porządku pilnuje służba porządkowa – trudno powiedzieć czy to wojsko czy policja. Pilnują żeby nie włazić w nie pożądane miejsca i żeby zdejmować buty gdzie powinno się zdjąć. Buddyści zajęli trawnik wokół świątyni i zaaranżowali sobie miejsca do modlitw. Jedni palą małe świeczki tłuszczowe inni ustawiają skomplikowane wzory z króciutko przyciętych kwiatów umieszczonych w małych plastikowych kubeczkach z wodą. Ludzi jest dużo jedni obchodzą świątynię dookoła inni stoją w kolejce do wejścia żeby zobaczyć posąg buddy. Szliśmy dookoła w tłumie innych. Kolejka do posągu była duża i Iza zobaczyła tylko posąg z daleka. Ja się nie pchałem. Gdy Iza łaziła przy samej świątyni gdzie trzeba było zdjąć buty ja gadałem z jakimś buddystą, który chyba bardzo chciał mi wyjaśnić o co chodzi z buddyzmem ale nie czaił co to jest chrześcijaństwo.
Oglądamy jeszcze kilka świątyń buddyjskich wybudowanych przez inne kraje. Nie są zabytkowe ale w ciekawych stylach. Ciekawa jest japońska, królestwa butanu, Tajlandii czy chińska. Po drodze jest jeszcze 30 metrowy posąg buddy. Na obiad zaglądamy do tajemniczej knajpy przy tanim gest housie. Jest to spory bloczek gdzie wynajmują pokoje całe rodziny przyjezdnych. Wygląda przygnębiająco. Knajpa trochę jak schronisko wysoko w górach. Oczywiście wegetariańska. Wielkiego wyboru nie ma ale są momosy czyli rodzaj pierożków. Za gotowanymi nie jestem ale mają też z patelni. Jest to też częściowo sklep z ciuchami a prowadzący mają rysy jakby bardziej nepalskie. Zresztą jak wiele osób tutaj. Snujemy się jeszcze po miasteczku. Trzeba wydrukować jeszcze bilet na pociąg. Wracamy po plecaki. Pani z noclegu – chyba z koleżanką ogląda serial i prawie nas nie widzi. Mamy jeszcze czas. Idziemy więc do znanej nam knajpy naprzeciwko gdzie siedzimy oporowo. Idziemy w stronę centrum – szukać rikszy. Chodzenie ulicami gdzie panuje ciągły ruch pieszy i zmotoryzowany jest dość stresujący. Trudno iść obok siebie. Motory, riksze, samochody – mijają pieszych o centymetry. Zwłaszcza kierowcy riksz rowerowych, których tutaj jest nie mało – zapominają że ich pojazd jest szerszy z tyłu niż z przodu. I tak parę razy mnie stuknęli w rękę. Niby się uważa ale jak nadjeżdżają z tyłu to powinni widzieć pieszego. W końcu jakaś pierdoła na motorze uderzyła mnie w łokieć solidnie ale straciła przy tym równowagę i wyrżnęła z głośnym hukiem w bok jadącego z naprzeciwka samochodu terenowego, po czym z gracją wraz z pasażerem wylądowała na glebie. Kierowca samochodu zwolnił trochę ale chyba nie zamierzał się zatrzymać. Trochę osób przyszło zobaczyć czy ludziom na motorze nic się nie stało. Trudno to było określić bo gramolili się z pod tego motoru. Przypomniała mi się tu trochę seksmisja – „chodźmy stąd bo będzie na nas.” Poszliśmy w swoją stronę bo jeszcze pojawiła by się policja i musielibyśmy zeznawać a przecież jeszcze musimy dojechać do Gaya na dworzec. Motocyklista mógł uważać i trochę dobrze mu tak. Dobrze, że nic mi nie zrobił w rękę.
Ruch na drogach dużo mniejszy i kto miał odjechać do Gaya to już odjechał. Rikszarzy jak na lekarstwo. W końcu jeden się trafił ale krzyknął 400 rupii. A my przyjechaliśmy tutaj za 100. Targujemy się i coś tam opuścił ale cały czas mało. Tłumaczy się głupio, że nie chce wracać na pusto. Tym bardziej powinien być elastyczny w cenach. Olewamy go i idziemy dalej. Następny krzyczy 500 i nawet się z nim nie targujemy. Idziemy szukać jakiegoś skupiska riksz gdzie konkurencja wymusi jakieś elastyczniejsze ceny. Riksz jak na lekarstwo i już zaczynałem wątpić. Dogonił nas ten pierwszy rikszarz. Chyba jest z Gaya i chce wrócić do domu a tu brak klientów. Pewnie przywiózł kogoś wieczorem i teraz głupio mu wracać na pusto. Może i mało riksz ale też i mało klientów którzy by akurat chcieli jechać te parę kilometrów. „Last price” – 150. Jedziemy. Nie wjeżdża na dworzec bo mówi, że tam jest opłata parkingowa dla riksz. Chce zaoszczędzić i mamy do dworca z 50m. I jojczy żeby do rzucić mu jeszcze coś na kolację. Daję mu oprócz umówionych 150 rupii jeszcze 10. Iza jest oburzona – że przecież nas nie dowiózł pod sam dworzec a w ogóle to przecież i tak było drożej niż w tamtą stronę. Ma rację ale naprawdę nie chce mi się walczyć o 70groszy. Gość miał taką smutną minę. No to się jeszcze Iza na mnie obraziła.
Pociąg do Kalkuty mamy o 23:28. Dworzec cały zawalony. Całe masy pielgrzymów z Bodhgaya koczują na peronach. Nie ma już gdzie siedzieć więc siedzą na betonie z megawielką ilością pakunków. Całe perony mnichów w bordowych ubrankach. Przycupnęliśmy na marmurowym murku obok sporej grupy pielgrzymów. Zaczęło się robić zimno. Do pociągu mamy z półtorej godziny. Mnich obok Izy smara gluty z nosa przez palce na ziemię a potem wyciera paluchy o utyfiony kosz na śmiecie. Nie wiadomo czy żeby wyczyścić palce czy kosz. Jeżeli myślałem, że dworzec w Varanasi jest zdezorganizowany o to tutaj to już kompletna wiocha. Działa tylko jeden wyświetlacz który pokazuje najbliższe pociągi. I nasz na nim był, do puki się nie zaczął opóźniać. Potem jakakolwiek informacja o nim przestała się wyświetlać. A pani z megafonów też przestała o nim mówić. O wyświetlaniu kolejności wagonów można pomarzyć tylko. A to ważne bo pociąg tutaj może mieć długość nawet kilometr i jak nie wiadomo gdzie dany wagon podjedzie to potem trzeba ten kilometr lecieć. Jak pociąg tyle postoi. Całe szczęście, że nie tylko my czekamy na ten pociąg. Jest jeszcze kilka osób. Zimno narasta a tu już chyba z półtorej godziny opóźnienia. Teraz to mi zimno w mnie całego. Iza też ledwo co wystaje z ubrania. Coś w końcu zapowiedzieli. Jest choć wjeżdża na sąsiedni tor. Dobrze, że na ten sam peron. Myślałem że klasa AC3 jest dużo lepsza. A tak naprawdę to tylko ulepszona wersja slippera. Miejsca rozmieszczone są tak samo. Jest tylko czyściej, okna są nieotwieralne i z szybą a całość klimatyzowana. Jest więcej podręcznych półek na rzeczy. Firanki oddzielają tych śpiących wzdłuż wagonu od korytarza. Tak samo jak te 6 osobowe wnęki gdzie my mieliśmy nasze leża. Do tego jeszcze dają 2 prześcieradła i koc. Wagon był w ogóle w dziwnym miejscu bo pomiędzy lokomotywą a takim wagonem na pocztę i bagaże. Sporo musieliśmy podejść. Byliśmy już wykończeni tym czekaniem i zimnem a tu jeszcze trzeba rozłożyć te prześcieradła i upchać bagaże pod siedziska. Szarpałem się trochę bo do tych miejsc nie można wygodnie sięgnąć z podłogi więc wszystko trzeba na tym miejscu rozkładać jednocześnie na nim siedząc. Jakoś się w końcu ułożyliśmy.