Kalkuta
Iza musiała mną trochę potrząsać. Po ostatnim siusianiu musiałem mocno zasnąć bo dojechaliśmy do Kalkuty i większość ludzi już wysiadła. Zebraliśmy manele i na dworzec. Pospać mimo wszystko nie pospaliśmy i odczuwaliśmy chęć odpoczęcia gdzieś. A tu trzeba walczyć. Ryksze widać nie mają wstępu na teren dworca bo pod dworcem same taryfy. Oczywiście stare, wypieszczone 40 letnie Ambasadory. Jakby czas się tu zatrzymał. Wzięcie taryf jest spore więc i niema nagabywania. Owszem ktoś tam za nami wołał ale dziarsko siekierowaliśmy się na przystań promową. Tory kolejowe stacji Howrah kończą się przed rzeką i dalej albo się jedzie przez most o sławie najbardziej zatłoczonego na świecie, albo płynie promem. Do przystani jest rzut beretem. Jesteśmy tam w 5 minut. Kalkuta jest ogromna i trzeba się wcześniej zdecydować w której strefie chce się nocować. My decydujemy się na dzielnicę Chowringhee. Wybieramy prom do przystani Babu Ghat z której mamy najbliżej. Bilet 4 rupie. Słońce już dobrze grzeje więc przynajmniej nie marzniemy. Z promu pogłoski, że jakoby najbliższy most na rzece jest zamknięty dla ruchu pieszego okazały się całkowicie nieuzasadnione ponieważ mostem płynęła rzeka ludzi. Tu niestety plan się skończy bo ze względu na wielkość miasta trzeba było wziąć taryfę. Teraz jednak mamy bliżej. Z przystani elegancko wychodzi się na tory kolejowe i niema tam jakiegoś przejścia dla pieszych tylko spokojnie tłum ludzi przechodzi przez nasyp i tory. Przejście dla pieszych wywoływało by tylko niepotrzebne zamieszanie. Stoi kilka taryf. Mamy problem z dogadaniem się. Pierwszy z taksiarzy nie umie po angielsku. Na pomoc przychodzi drugi. Coś tam się orientuje i rzuca kwotą 150 rupii. I tak nie wiemy jak to daleko. Trudno wtedy negocjować. Coś tam rzucamy że może 100 ale bez przekonania a on nie ustępuje. Ok jedziemy. Szybko okazuje się, że kierowca nie wie gdzie jest Hotel Aafreen . Pyta czy mamy nr telefonu to się dogada. Mamy z przewodnika. Coś tam ustala i już chyba wie. Niestety w hotelu nie ma wolnych miejsc. A szkoda bo przewodnik pisał, że to dobre miejsce. Snujemy się więc po okolicy bo jest tu kila hoteli. Najbliżej są te najtańsze ale nie trzeba było do nich wchodzić żeby wiedzieć że są kiepskie. Pewnie dobre dla ekstremalnie oszczędzających. Hotel Vip – za drogi. Są wprawdzie chętni do jakiś negocjacji ale 1700 to stanowczo za drogo. Są też hotele nie opisane w przewodniku ale wszystkie zajęte. Trochę męczy to szukanie. Brakuje noclegów w cenie umiarkowanej czyli 600-800 rupii. Aafreen Tower – niezły ale zajęty. A obok hotel Sofia. Cóż elewacja wymagała by pewnych nakładów finansowych. Najlepiej jakby zbudowali go od nowa. Malutka recepcja i schody na górze. Idę oglądać pokoje. No cóż takie sobie. Ten za 1100 ledwo co a za 800 całkiem do bani. Trzeba się no coś zdecydować bo Iza ma dosyć a na dodatek jest obrażona za danie 10 rupii więcej rikszarzowi za transport z Bodhgaya do Gaya. Ponoć nie należało mu się. Targuję ten lepszy na 1000 i bierzemy. Ciepłej wody nie ma ale można sobie dogrzać wielką grzałką w wiadrze. Luz. Pokój jest nie za duży ale kibel nie odrzuca. A to już plus. Co jakiś czas chodzi robal ale niegroźny. Trzeba go zdzielić. Trochę się ogarniamy i odpoczywamy.
Plan na dziś – rozejrzeć się po okolicy. Na początek jedzenie bo na razie tylko o bananach i ciastkach. W pobliżu są dwa bary wymienione w przewodniku. W zasadzie naprzeciwko siebie. Idziemy. Większy wybór wszystkiego a zwłaszcza kurczaków. Bar mały na 4 stoliki i nawet kuchnia się w nim nie zmieściła. Kuchnia jest jednopomieszczeniowa po drugiej stronie uliczki. Są tam dwie kuchnie obok siebie bo druga jest od konkurencyjnego baru. Obydwie są całkowicie otwarte na ulicę więc można sobie podpatrzyć jak są gotowane potrawy. Za kelnerów i kucharzy robią chłopcy którzy powinni być w szkole. No i mogli by sobie wyprać ubranie. Nowy sposób na naciągnięcie turystów. Podchodzi matka z dzieckiem na ręku i pustą butelką na mleko. I mówi że ona nie chce pieniędzy tylko żeby kupić mleko dla dziecka. Wzruszające że prawie można się nabrać. Tylko że ciągnie potem do jakiegoś nie najbliższego sklepu a mleko jest jakieś drogie. W ogóle najdroższe w okolicy. Lepiej olać.
Idziemy w stronę Wiktoria Memorial. To taki park gdzie można odpocząć a w pałacu jest muzeum. Nauczyliśmy się ignorować zaczepki tubylców w stylu „hello” albo „yes madam” ale zawsze jak ktoś zapyta skąd jesteśmy to mówię że z Polski. Bo nie lubię jak ktoś uważa że jesteśmy z Rosji albo nie wie gdzie jest Polska. Iza to olewa. Ale tym razem gość który zapytał okazał się starszym panem, niekoniecznie bogato ubranym, który studiował w Pradze i był w Warszawie. Chyba strasznie nostalgicznie wspomina tamte czasy a było to ponad 20 lat temu. Nie chciał rozmawiać po angielsku więc rozmawialiśmy tajemniczą mieszanką polskiego, czeskiego i angielskiego a on czasami jeszcze coś wtrącał po swojemu. Zaciągnął nas na jakieś pobliskie targi książki bo mówił, że chce jakieś kupić. Postawił nam też herbatę z mlekiem w śmieszny glinianych dzbanuszkach, które tutaj robiły za kubki jednorazowe. Chyba był zdziwiony jak się dowiedział, że komuna upadła. Coś tam pogadaliśmy i wymieniliśmy się telefonami. Mówił, że zadzwoni ale wątpię.
W Kalkucie jest metro. Jedna linia ale akurat nam pasuje. Wejścia są sprytnie ukryte a czasami obstawione handlarzami ciuchów i obstawia je policja albo wojsko. Oczywiście pod bronią. Są brami do metalu ale wartownicy nauczyli się je olewać bo każdy ma jakiś metal przy sobie i musieli by wszystkich kontrolować. Bilety okazały się plastikowymi żetonami, które trzeba było przyłożyć to magnetycznego czytnika. Kupiłem od razu 10 ponieważ zamierzaliśmy trochę pojeździć. Ceny wahały się od 4 do 10 rupii. Poza tym metro niczym szczególnym się nie wyróżniało i jak na panujący w tym kraju chaos działa nadspodziewanie dobrze.
Wiktoria Memorial jest biletowane. Oczywiście dla tubylców 10 a dla nas 150. O to do muzeum. Do samego ogrodu 4 rupie i to cena dla wszystkich. Muzeum ponoć jest nie ciekawe. Chcemy tylko odpocząć. Ciekawe że tubylcy płacą kasę żeby odpocząć od hałasu, syfu i śmieci który sami wytwarzają. Są tu kosze na śmiecie nawet używane i czysto. A nie mogli by tak cały czas? Teren jest zielony i uporządkowany, otoczony sztucznymi jeziorami. Można posiedzieć na trawce albo na ławeczkach. Powoli się ściemnia. Czas do hotelu a po drodze papu. Dzień i tak był za długi. Teren na którym są hotele w tym nasz jest też sporym terenem handlowym. Kilka ulic wygląda całkiem jak u nas. Są domy handlowe, bazary, kawiarnie i restauracje. Jest Mcdonald i KFC. Dużo lansującej się młodzieży i rodzin, które uważają, że wypada tu się pokazać. Całość świeci wielkimi neonami. Masa ludzi i atmosfera wielkomiejska. Przez taki teren wracamy szukając knajpy. W końcu jest jakaś ale trochę pustawa. Za to kelner jest w sile wieku i ubrany w czysty uniform. Obawy okazały się nieuzasadnione bo jedzenie smaczne i pikantne takie jakie powinno być. A po drodze sklep z alkoholem. Pełna kultura, żadnej kolejki a sklep wyglądał jak z książkami. Piwo Kingfisher na wieczór to jest to. Piszę ten blog ale idzie mi kulawo. Jakoś zajmuje to dużo czasu. Poprzednim razem chyba korzystałem z dodatkowego czasu w środku dnia kiedy było za gorąco na zwiedzanie. Dlatego czasami zasiedzę się do drugiej lokalnego czasu. Dziś też tak zleciało. Iza już śpi. Niestety tutejsze jedzenie daje znać o sobie i pół godzinki musiałem spędzić na muszli. Dobrze że jest. Oby nie przerodziło się to w coś poważniejszego. Przed snem jeszcze małe polowanie na robale i spać.