Kota – Bundi

Tak jak w przewodniku napisano – Kota nie powala urokiem. W zasadzie niczym nie powala. Ale skoro już tu jesteśmy imamy odrobinę czasu można coś zobaczyć. Winda w hotelu nie działa albo włącza się ją na dole na specjalne życzenie. Można by zejść na dół zażyczyć sobie wrócić i spokojnie zjechać. Od biedy można też zadzwonić po windę jak po taryfę. Ale jeszcze znowu trzeba by było negocjować cenę za tą jazdę. Schodzimy po schodach. Wczoraj widziałem na wprost recepcji napis – family restaurant. Znaczy można zjeść jakieś śniadanie. Na dole przechwytuje nas obsługa i kieruje do pomieszczenia naprzeciwko. Nie wiem czy to pomieszczenie dla lepszych gości, a może tylko na śniadanie. Jak zwykle jesteśmy sami. I trzech ludzi z obsługi. Na każde z nas przypada półtorej kelnera. W menu nawet da się coś wybrać. Naprzeciwko naszego stołu znajduje się wersalka i obsługa jak nie ma akurat nic to sobie przysiada. Patrzymy więc na nich a oni na nas. Darmowe przedstawienia. Jedzenie da się zjeść. Miałem nawet w kanapce coś jak ser topiony.

W Kocie turystów jest bardzo mało więc nasze przejście wzbudza ogólne zainteresowanie. Idziemy w stronę jeziora na którym jest biało czerwony pałac. Droga jest szeroka i nie trzeba kluczyć tylko ruch i hałas jak zwykle. Jeszcze przed jeziorem po prawej stronie wśród zieleni majaczą jakieś kolumny. Wyglądają jak świątynie. Jest ich kila w małpim gaju i jeszcze płynie między nimi strumień. Miejsce trochę ustronne i widać że tubylcy przychodzą się tu umyć w strumieniu. Po bliższej analizie tematu okazało się że to królewskie cenotafy. Cenotafy to takie pamiątkowe pomniki po zmarłych. Ciała spalono i w zasadzie nie ma ciała i nie ma co pochować. Więc takie miejsce pamięci gdzie można przyjść i położyć kwiaty. Te mają małe i duże rzeźby słoni i są całkiem fajne. Biało czerwony pałac na wodzie jest dość daleko od brzegu i jest pod słońce. Wygląda jakby był czarno-biały. W sumie nic ciekawego. Została jeszcze do sprawdzenia historia z krokodylami. Przez Kota płynie rzeka Chambal. Jest to duża rzeka i uważana za bardzo ładną. Tylko trzeba wypłynąć z miasta. W przewodnikach mamy trochę sprzeczne informacje co rejsów łódką. Sprzeczności dotyczą cen i odległości jakie można płynąć. Do parku Chambal skąd niby zaczynają się rejsy jest spora odległość więc musimy wspomóc się rikszą. Tutejsi rikszarze nie są rozpieszczeni turystami a na dodatek z angielskim u nich kiepsko. Z trudem przypominają sobie liczebniki. Najlepiej znają jeden – pipty. Co w zależności od okoliczności oznacza piętnaści lub pięćdziesiąt. Jako wariacja występuje pipty hundred co oznacza 1500. Ceny za przejazdy są rozsądne. Miasto wydaje się znacznie większe niż na mapce w przewodniku. Wysiadamy przed bramą parku. Jest kasa, bo w Indiach parki zwykle są płatne. I dobrze bo przynajmniej jest porządek, nie ma żebraków ani bezdomnych. Park nie jest specjalnie zacieniony i nie powala urodą. Ale jest tu ciszej i zieleniej i nie walają się góry śmieci. Park z jednej strony ograniczony jest ulicą a z drugiej rzeką. Po drugiej jej stronie zasłania słońce gigantyczna fabryka z 4 kominami którą mylnie wzięliśmy za elektrownię. Idziemy nabrzeżem. Rzeka jest bardzo szeroka i dużo w niej wody. Rozglądamy się za czymś co wygląda jak przystań. Nic takiego nie widać i już traciliśmy nadzieję a tu słychać silnik. Wraca motorówka z ludźmi w kapokach. Sami tubylcy. Po uważniejszym przyjrzeniu się odnajdujemy okienko wyglądającym jak kasa. W zasadzi to przy nim stoimy już od kilku minut. Tu właśnie mści się przywiązanie do wyglądu różnych rzeczy w Europie. Spodziewamy się, że jak coś jest zorganizowane to są informacje, strzałki, szyldy i cenniki. Tu można 10 razy przejść obok jakiejś kasy i jej szukać. To zwykle zapyziałe okienko, bardzo małe i trzeba się chylić. Nie ma żadnej informacji co to jest. Jak akurat nikt nie kupuje biletu to kompletnie komponuje się z otoczeniem. O wszystko trzeba pytać. No więc okazuje się że rejsy są właśnie tą 6 osobową motorówką. Dostajemy nawet kolorową ulotkę zachwalającą uroki rzeki Chambal. Na ulotce są zdjęcia świątyń i klifowego przełomu rzeki. Żeby jednak zobaczyć te atrakcje oraz krokodyle trzeba popłynąć aż 25km. Cena jest chyba umowna i na logikę powinna oscylować w okolicach 1500rupi o osoby. Natomiast w bieżącej sprzedaży jest godzinna wyprawa za 500 i krótkie przejażdżki po rzece za 50. Ponieważ za 500 po prostu się płynie 30 minut w jedną stronę i 30 minut z powrotem i można zobaczyć co najwyżej ptaki to nie jesteśmy zainteresowani. Najdłuższa odpada ze względu na czas i koszty. Płyniemy na najkrótszą wycieczkę ok 15 minut. Razem z nami płynie 3 tubylców i jesteśmy dla nich sporą atrakcją. Za 50 rupii to warto. Można zobaczyć ptaki i jakiś stary pałac.

Wracamy po plecaki do hotelu i jedziemy na dworzec autobusowy. Czujnym okiem namierzamy kasy i Iza kupuje bilety. Uwaga! – na dworcu nie zawsze są kasy! Znowu mamy szczęście bo autobus do Bundi zaraz odjeżdża i to nie byle jaki bo jakiś ekspres. Ekspres do czegoś zobowiązuje bo po chwili rozdygotana masa żelastwa pędzi niewiele hamując. Siedzę znowu z bagażami w kanciapie u kierowcy. Po kilkunastu jazdach różnymi autobusami człowiek już wie gdzie najlepiej położyć bagaże. Tym bardziej, że kondzior ubija ludzi żeby jak najwięcej się zmieściło. Czasami wręcz pcha tłum na korytarzu żeby się trochę zagęścili. Oprócz naszych dwóch plecaków u kierowcy siedziałem ja, para tubylców, facet z kozią bródką i na koniec docisną się kondzior jak już sprzedał wszystkim bilety. Trochę nie mam miejsca na stopy i muszę robić Charliego Chaplina. Całe szczęście, że do Bundi tym autobusem jedzie się krócej niż godzinę. Wzbudzałem zainteresowanie zwłaszcza jak kręciłem filmik z samobójczych manewrów kierowcy. Dziewczyna która siedziała razem z nami miała widać ochotę pogadać po angielsku ale zabrakło jej śmiałości. W jej imieniu zagaił kondzior mocno mnie potrząsając i mówiąc – mów do niej. No niestety okazało się, że to jakaś specjalistka od angielskiego i jak wygarnęła do mnie to nie wiele zrozumiałem, a ona nie rozumiała dlaczego jej nie rozumiem.

Stacja autobusowa w Bundi jest sporo oddalona od głównych atrakcji i przewodnikowej bazy noclegowej. Po kilku chwilach jazdy rikszą plątamy się wąskimi uliczkami. Z dwojga złego te wąskie uliczki są fajniejsze niż roztrąbione i rozpędzone główne ulice. Nad miasteczkiem na otaczających wzgórzach stroszy się pałac i fort. Pałaców i Fortów widzieliśmy już trochę ale tu jest jakoś fajnie. Wysiadamy przy drogim hotelu do którego podjechaliśmy dla zmyły żeby rikszarz swoimi próbami zdobycia prowizji od hotelu za dowiezienie nas – nie pozbawił nas jakiegoś wyboru. Bo jak rikszarz wysiada i pierwszy wali do hotelu do którego nas przywiózł to do tego hotelu najlepiej już nie wchodzić bo cena będzie zawierała prowizję rikszarza. Ten jednak nie okazał się zainteresowany i odjechał. Całe szczęście. W najbliższej okolicy jest masa hotelików. Opisy w przewodniku choć przydatne nie zastąpią jednak zobaczenia na własne oczy. Pierwszy hotel w rozsądnej cenie to Haveli Uma Megh Paying. Ma ogród nad jeziorem z widokami. Od progu pachnie wilgocią i latają komary. Ściany przypominają mi trochę ściany domów w skansenie. Tynk położony chyba rękami i owapnowany na niebiesko. Pierwszy pokój spory ale podłoga trochę jak klepisko od biedy mógłby być ale kibel go zdyskwalifikował. Ciemna nora pod schodami. Drugi pokój na piętrze jeszcze większy z widokiem na jezioro i ogród. Łazienka z trudem obleci. Właściciele zrobili co mogli żeby było tu przytulnie. I nawet trochę jest. Dobra opcja cenowa bo ten pierwszy za 400 a drugi za 650. Namawiam Izę żeby sprawdzić jakiś inny hotel jeszcze bo w okolicy jest w czym wybierać. Bo ten za 650 mógłby być ale zawsze można zobaczyć inne i poznać ceny. Tym bardziej, że ten zbiera minusy za łazienki. Dosłownie 30 metrów dalej jest Haveli Katkoun w trochę wyższej grupie cenowej ale co szkodzi sprawdzić. Od progu widać, że tu ktoś przyłożył się do remontu. Czujemy że cny mogą być trochę duże jak na nasz budżet. Pierwszy pokój – wypas. Duży z kilmą i telewizorem. Nieźle umeblowany. A łazienka śliczna. Za 1200. Drogo i nie. Już raz a tyle nocowaliśmy. Oglądamy inne – tańsze. Drugi też duży ale trochę ciemny bo ma tylko małe okno na dziedzińczyk. Ale tylko za 750.Bardzo dobra opcja. Ale idziemy oglądać trzeci. Z widokiem na pałac. Duży i fajny, Ma ławę i fotele co jest zwykle luksusem w tutejszych hotelach. Ten jest za 1000. Wraz z długością trwania tej wyprawy zwiększa mi się zapotrzebowanie na komfort. Zwłaszcza kibel chciałbym mieć znośny. Zostajemy tu. Obiad a w zasadzie obiado-kolację mogli byśmy zjeść tutaj bo menu jest ciekawe. Jest jednak jeszcze jasno i można by zjeść na dworze. Nasz hotel ma niby stoliki na dachu ale ze względu na mniejszy ruch o tej porze roku to proponują posiłki na dole. Problemem są też małpy które tu wszędzie skaczą i psocą. Jak akurat nie było by ludzi na tym dachu to miały by niezłe używanie.

Restauracja Lake View ma 3 stoliki nad jeziorem. Jezioro to w zasadzie jakby dawny zbiornik rytualny ale spory. Jest fajnie usytułowany ale woda przy brzegach jest pełna śmieci i pustych butelek a wszystko pływa z jakimś zielonym roślinnym kożuchem. W sumie poza tym miejsce fajne. Tylko znowu jesteśmy sami. W miejscach gdzie ludzie żyją z turystyki restauracji jest sporo i choćby mieli 5 klientów dziennie to i tak im się opłaca. Tylko czasami trochę trzeba poczekać na jedzenie bo jest robione od początku. Tu akurat jedzenie jest takie sobie. Jeżeli chce się spróbować prawdziwej indyjskiej kuchni to najlepiej udać się poza regiony typowo turystyczne w godzinach obiadowych. Znaleźć bar gdzie jedzą tubylcy – żeby ich tam trochę siedziało – bo to oznacza że jedzenie jest dobre. Kuchnia często jest na zewnątrz przed restauracją. Okopcone gary strzelają, piec tandouri huczy ,panowie wałkują i gniotą ciasto na rotii. I żadne tam middle-spicy. Ma palić w mordę że hej. Trzeba spać. Jutro też jest dzień.

Powiązane zdjęcia:

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *