Puri – Satapada
Check Out z hotelu o 8:00 to barbarzyństwo. Kto to wymyślił? Musieliśmy wstać mocno przed 7 żeby się spakować. A tu jeszcze ranne wstają zorze. Ale przynajmniej nie trzeba zakładać zbroi bo jest ciepło. Dziś trochę improwizujemy. Niedaleko jest słone Jezioro Chilika, które słynie z delfinów i zimującego ptactwa. Co prawda ptactwa o tej porze roku może już nie być dużo ale i tak będziemy próbować. Dreszczyku emocji dodaje brak szczegółowych informacji w przewodniku o tym regionie. Będzie trzeba improwizować. Pierwszy etap to jazda autobusem ok 50 km do miejscowości Satapada. Stąd można wyruszyć na delfinowe safari ale też można przepłynąć promem na drugą stronę dość dużego Jeziora Chilika do miejscowości Barkul. W Barkulu można wynająć łódź i popływać do miejscowości na wyspach na jeziorze. Można też przenocować. Tyle teoria. Na autobus zgarnęli nas prosto z rikszy. Postój riksz pod hotelem działa sprawnie i nawet podwozi pod odpowiednie stanowisko na stacji autobusowej. A na stacji to już kondziorzy dbają żeby wsiąść do odpowiedniego autobusu i jak najszybciej zapełnić miejsca. Tu w ogóle jest to trochę lepiej zorganizowane niż na południu kraju a może to specyfika nieco mniejszych dworców. Kolejny raz błyskawicznie trafiamy na właściwy autobus. Plecaki lądują w bagażniku a my zajmujemy miejsca siedzące. Niestety lokalsi są mniejsi i jak siedzę z Izą na podwójnym siedzeniu to półdupek mi trochę zwisa. Nie ma dzwonka którym zwykle na południu kodzior daje sygnały kierowcy. Za to jest wyklepane miejsce na ścianie autobusu gdzie kondzior wali z liścia odpowiedni sygnał. Nie wiem po co siedzenia wyłożone miękkim obiciem bo i tak siedzi się jak na gołej desce. Może to jest specjalny materiał żeby trochę utwardzić zbyt miękkie siedzenie. No to chyba się im udało.
Autobus kluczy po mieście chyba niespecjalnie najkrótszą drogą. Zbiera chyba pasażerów po całym mieście. Nic dziwnego, że przejazd tych 50 km zajmuje mu 2.5h skoro przez niewielkie miasteczko jechaliśmy z 50 min. Ale za to zebrał pełen autobus. Bycie białym turystą w takim autobusie wiąże się z pewnymi przywilejami. Kondzior będzie starał się znaleźć wolne miejsce. Jeżeli nie znajdzie to może kogoś zgonić może to być kobieta lub dziadek. Jeżeli nie znajdzie to prędzej czy później pasażerowie sami znajdą to miejsce. I nie ma co ustępować miejsca kobiecie z dzieckiem albo jakiemuś dziadkowi bo wszyscy będą patrzeć jak na wariata łącznie z dziadkiem. Nie wiem jak jest idea robienie spowalniaczy prędkości na indyjskich drogach. Drogi dziurawe, jedzie się 40 a one zwalniają do 5 w środku lepiankowej wioski.
Satapada to wiocha na kilka domów. Kończy się też tutaj droga. Po lewej w oddali morze a po prawej jezioro Chilika. Jest jakaś kasa. Cena 10 rupii. Ale gość w kasie mówi że przystań jest po jego prawej. No niby jest ale po mojej prawej też widziałem. Idziemy z plecarami. Jest kasa ale nie ma kasjera ale jest za to zacieniona poczekalnia o wyglądzie bunkra. Za to jest cień. Po chwili jest kasjer. Zjeżdżają się też samochody do przeprawy. Proszę dwa bilety do Barkulu. Gość mówi, że tu się sprzedaje bilety do Jharakata i to jest 5km dalej. A Barkul jest 20km. Narada. Ludzie dookoła w zasadzie nie rozmawiają po angielsku. Próba zdobycia jakiejkolwiek dodatkowej informacji spełza na niczym. Mapę mamy niedokładną i żadnej miejscowości o nazwie Jharakata na niej nie ma. Wyciągam GPS. Wprawdzie mam kłopoty z połączeniem się z satelitami ale może robić chociaż jako mapa. No jest ale to po drugiej stronie mierzei a nie jeziora. Zupełnie w innym kierunku. Usiłujemy się jeszcze czegoś dowiedzieć u sklepikarza i ludzi przy sklepiku. Słabo idzie to dogadywanie. Robią miny jakby pierwsze słyszeli, że od nich pływa lub pływał prom do Barkulu. No to bzdury piszą w tym przewodniku. A my jesteśmy w dupie. Na samym końcu dupy. Wyjścia mamy dwa. Albo wracamy do Puri – ale nie wiadomo po co i stracilibyśmy te godziny w autobusach – albo szukamy noclegu na miejscu. W zasadzie jest jeden hotel. Hotel OTDC – Yatri Nivas. Skrót od Orissa Tourism Development Corporation. Orissa to stan w którym się znajdujemy. Wiele stanów ma rządowe firmy do prowadzenia turystyki. To jest hotel właśnie takiej instytucji. Kilka budynków na sporym terenie ale wszystko zaniedbane. Wolne pokoje są choć trwa jakaś impreza chyba integracyjna. Na pobliskim trawniku mają rozstawione krzesła, catering, gra muzyka. Sami faceci. Nasz pokój za 500 rupii jest w jednym z piętrowych domków. Domek ma po trzy pokoje u góry i u dołu. Trochę się sypie. Mamy pokój na piętrze z balkonem z widokiem na jezioro. Żeby nie było tak słodko ze stropu trochę się sypie a w łazience mieszkają dwa karaluchy. Całkiem spore. Możemy wziąć lepsze ale za 1500. Poprzestajemy na tych.
Impreza obok hotelu przygasła za to zaczął się ruch w restauracji hotelowej. Restauracja wygląda niewiele lepiej niż pokoje. Wszystkie stoliki zajęte i musimy się dosiąść. To tutaj normalne. Wszyscy grzecznie wsuwają ryż z dodatkami. Menu nie jest długie ale daje się coś wybrać. Para naprzeciwko nas Grzecznie wsuwa rękami swoje Thali. Trzeba by się rozejrzeć. Skoro nie przepłyniemy na drugą stronę jeziora to może chociaż na te delfiny. Wiocha jest kieszonkowa więc wszędzie jest blisko. Po drodze wpadamy a anglojęzycznego turystę który się pyta czy będziemy płynąć bo on jest sam musiał by ponieść koszty całej łódki. Jest normalny a nie nawiedzony więc dalej idziemy razem. Dowiadujemy się, że w jednym miejscu chcieli go wykasować na 600rupii za godzinę a w przewodniku pisało że ceny startują od 400. Daleko nie zaszliśmy a już przypałętał się tubylec z propozycją rejsu. Cena 300rupi za godzinę za łódkę. Cena niezła i wychodzi 100rupii za osobę. Jemu godzina pasuje najbardziej bo jeszcze chciałby wrócić do Puri. Idziemy gdzieś ugorami na lewo od przystani promowej. A po drodze nawołują na nas goście prawdopodobnie z Delfine Center – zorganizowanej konkurencji gdzie gościowi krzyknęli 600. Ok. Dochodzimy do stanowiska z jakiś skrzynek gdzie jak gdyby nic dostajemy pokwitowanie z Orissa Tourism Development Corporation za rejs. Nic nie rozumiem Delfinr Center też jest rządowe. Sami sobie robią konkurencję. Płyniemy. Łódka jak i inne jest wąska i długa. Siedzimy wzdłuż burt a sternik steruje silnikiem stojąc na dziobie. Pierwsze co robi po odbiciu od brzegu to płynie do innej łódki oddalonej od brzegu o jakieś 200 metrów a tam panowie dilują perłami prosto z małży. Oczywiście trzeba trzy razy prosić żeby sobie poszli. Krążyliśmy ze 20 minut razem z innymi łódkami a delfinów ani widu. W zasadzie już myślałem, że popływamy sobie trochę po jeziorze a pan powie „no nie wiem co się stało” Ale nie w końcu się pokazały. Wszystkie łódki rozpoczęły pościg za delfinami. Aż dziw, że się stąd jeszcze nie wyniosły. Nasz współpasażer jest z Irlandii. Pewnie dlatego nas rozpoznał bo był świadkiem pierwszej inwazji Polaków na ich wyspę. Za to mówi czysto po angielsku i przyjemnie się rozmawia. Jest okazja wspomnieć o swoich krajach i wymienić uwagi o podróżowaniu w Indiach. Szwajcar który się z nami meldował wcześniej też był na kolacji. Przeglądał jakieś swoje notatki i wcinał ziemniaki z plackami. Zagadał do nas czy jesteśmy z polski i co zwiedzamy. Mówił że wykłada na wyższej uczelni i ma jakiegoś studenta z Polski. Na kolację zamówiłem kurczaka masala. W tej części kraju należy się spodziewać nie rozdrobnionych kawałków bez ości a raczej większego kawałka z kośćmi. Tak też było. Całość niezła i mięsa niemało. Jednak z którymś kęsem nabrałem kość a gdy ją wyjąłem z ust okazała się nogą od kraba. Dziwny ten kurczak. Za dużo się zadawał z kumplami z morza.
Wielkie te karaluchy i łażą po kiblu jakby były u siebie. Iza mówi żeby ich nie zabijać – niech sobie tu siedzą. No dobra ale każde wejście do łazienki zaczyna się od sprawdzania czy nie zrobią nam desantu na głowę. Bo niby łażą leniwie ale jak się je trochę postraszy to biegną jak Szewińska. Nie mogłem się skoncentrować na dwóch naraz więc postanowiłem jednego nakryć małym plastikowym kubełkiem do polewania wodą. Nie okazał się tym zainteresowany więc biegaliśmy sobie chwilę. Skończył jednak pod kubełkiem w rogu kibla. Rozłożyłem swoją moskitierę gdyby jednak drugi postanowił wyjść z łazienki mimo zamkniętych drzwi.