Orchha – Kajuraho
Pogoda dziś dużo gorsza. Niby nie zimno ale mgła. Taka wysoka, że powoduje, że słońca prawie nie widać. Cały dzień mamy przeznaczony na transport do Kajuracho. Nieśpiesznie się pakujemy a potem śniadanko w znanej już nam restauracji Kriszna. Nie wchodzimy na dach bo pogoda taka sobie. Trzeba się dostać znowu do Jhansi. Możemy to zrobić rikszą ale będziemy jechać sami albo rikszą ale będziemy jechać grupowo. Idziemy w kierunku centrum czekając co się trafi. Negocjacje nam nie idą a goście chcą za drogo. W końcu spotykamy rikszarza który zbiera grupę do Jhansi. Tutaj riksze nazywają się bardziej tuk tuk i są trochę większe ale tylko trochę. Zastanawiałem się czemu nazwa jest inna ale chyba dlatego, że ich silniki tak pracują tuk, tuk, tuk… Gość mówi jakby miał kluchy. Troje ludzi już siedzi. Bagaże idą do małego bagażniczka na tył. Jedziemy. Po krótkiej chwili dosiada się dwie osoby i kucają z tyłu na osłonie bagażniki. Jedziemy już w 7 osób plus kierowca. Po chwili kolejne dwie osoby i siadają obok kierowcy. Razem 9 plus kierowca. Kierowca który w takim trójkołowcu powinien siedzieć po środku przedniej kanapy, siedzi teraz jednym półdupkiem z brzegu. W końcu jeszcze jeden wsiada do nas do budy. Razem z kierowcą to już 11 osób. Wypas. Kierowca uruchamia audio i z wielkiego głośnika w nogach lecą indyjskie hity. W końcu to jakieś 20 kom więc nie ma co marudzić. No i cena 20 rupii od osoby.
Wysiadamy przy dworcu autobusowym. Jak na indyjskie warunki jest dosyć mały. Ale ludzi pełno. Chyba nie potrafię opisać takiego dworca. Trzeba to po prostu zobaczyć. Są 10 razy bardziej syfiaste od najbardziej syfiastych dworców w Polsce. Tony śmieci, masa ludzi. Teren dziurawy i nierówny. Setki straganów z jedzeniem i badziewiem. Kupujemy kila bananów na drogę za 20 rupii. Jeszcze dobrze nie zmartwiliśmy się jak znaleźć autobus do Kajuraho a już nas nawołują. Jest autobus, jest kondzior i zaraz mamy bilety 260 rupii za dwa. Wciskają nam plecaki do bagażnika pod klapą z tyłu i kasują kasę po 20 za sztukę. Całe szczęście bo zanosiło się że będę musiał wejść na dach autobusu i tam przymocować te plecaki. Autobus wypełnia się. Wszystkie miejsca już zajęte, ale kondzior wygania jakiś tubylców i mówi że to nasze miejsca. Nie wiem czy za nie zapłaciliśmy czy po prostu to taki ukło dla zagranicznych turystów. Mówię żeby Iza siadła ale sam się krępują bo zgonione osoby to kobiety. Pokazujemy żeby przynajmniej jedna siała z powrotem. Ale te się obawiają bo kondzior musiał być groźny. Po chwili dekują się gdzieś z przodu przy kierowcy. Tam w ogóle są drzwi i kanciapa kierowcy jest spora i już u niego siedzi gdzie popadnie kilka osób. No to siadam skoro mam wolne miejsce. Tymczasem pakowanie autobusu trwa. Na dachu jest duży bagażnik – jak samochodowy ale na całą długość autobusu. Z naszego miejsca nie widać jak dużo już załadowano i ile miejsca zostało ale ilość pudeł, paczek i skrzynek jaka wjeżdża na dach jest ogromna. Sądząc po sąsiednim autobusie towaru jest na metr wysokości. Po autobusie kursują tymczasem sprzedawcy jedzenia i gadżetów. Sprzedają też banany. Taka sami ilość jak przy dworcu za 20 tutaj kosztuje 10 rupii. Znaczy przepłaciliśmy. Pewnie jakbyśmy nie kupili to w autobusie też by nie było. Breloczki, latarki, kostki Rubika czy bransoletki i pseudo naszyjniki to towar na porządku dziennym. Pod okna podjeżdżają wózki z towarem i przez okienko można dostać papu. Autobus jest egzotyczny. Jest szerszy i znowu ma po jednej stronie dwa a po drugiej trzy miejsca. Z tym, że tu gdzie siedzimy jest dwa ale ja już wystaję trochę na korytarzyk. Jesteśmy trochę więksi niż tubylcy. Kondzior wzywa do odjazdu. Ci co jeszcze marudzili, albo palili papierochy – wsiadają. No teraz to robi się tłoczno. Można powiedzieć że nie ma już miejsc stojących. A ja chciałem stać na korytarzu bo wydawało mi się, że będzie luźno. Wytaczamy się wolno z dworca i suniemy przez miasto. Ale autobus co chwila przystaje w mieście, kondzior pokrzykuje stacje do których autobus jedzie i zbiera chętnych. Co ciekawe niektórzy jakby się decydowali w ostatniej chwili. Ale autobus chyba zaczął trzeszczeć w szwach. Tak mi się wydawało do pierwszej większej wiochy gdzie kondzior wysiadł i tylko on. I dalej diluje biletami. Zebrał jeszcze ze 20 osób i tych to normalnie wpychano na siłę. Pomagał kto żyw. Nawet przechodnie. No i zmieścili się tylko ta babka co stała obok mnie to cała opierała się na moim ramieniu a jej biust prawie miałem na głowie. Dobrze, że była niebrzydka. Tak było mniej więcej do połowy drogi. Potem sporo osób wysiadło ale też sporo wsiadało. Na przystankach sprzedawano, żebrano – czyli jak zwykle. O ile większość drogi była znośna to gdy zostało nam już ze 70 kilometrów asfalt się skończył. Może nie całkiem ale więcej go niebyło niż był. W autobusie wszystko dzwoniło a trzy śruby które miałem na widoku wyraźnie się trochę odkręciły. Mimo, że kierowca starał się jechać szybko to prędkość raczej nie przekraczała 30 km na godzinę. Już wiem skąd się bierze ten 4-5 godzinny czas przejazdu 180 kilometrów. Ostatnią godzinę jechaliśmy po zmroku.
Kajuraho jest małą miejscowością ale z mapki w przewodniku wynikało, że do hotelu Surya, który Iza miała upatrzony – jest jakieś 1500 metrów. Zastanawialiśmy się czy iść czy jechać rikszą. Gdy wysiedliśmy z autobusu otoczyła nas banda rikszarzy i hotelarzy. Wszyscy mówili naraz, rozwijali tasiemcowate albumy zdjęć ze swoimi pokojami. Nie ma że można stanąć na chwilę i się zastanowić, spojrzeć w przewodnik. Podchodzą na 25 cm, szarpią za rękawy i wykrzykują jeden przez drugiego. To było naprawdę wkurzające. Zaczęliśmy iść gdziekolwiek żeby się tylko oddalić a cała ta chmara za nami. Wykrzykiwali ceny jeden przez drugiego. Nie dało się nawet wybrać jakiegoś rikszarza bo sami sobie zagradzali drogę. Wyszliśmy z dworca i zaczęliśmy iść nie odzywając się do nikogo w jakimkolwiek kierunku. W końcu po jakiś 10 minutach został już tylko jeden na którego my nakrzyczeliśmy prawie równocześnie. W końcu zostaliśmy sami. Nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie jesteśmy ale przynajmniej teraz mogliśmy spokojnie spojrzeć na mapkę. Było już ciemno ale droga miała latarnie. Ok idziemy. Jeszcze zastanawialiśmy się czy jednak nie złapać jakiejś rikszy ale na naszych zasadach gdy okazało się że doszliśmy do centrum. No to teraz zostało nam jakieś 5 minut więc jazda była by całkiem bez sensu. Jest nasz hotel w jednej z dolotówek do głównej ulicy. To ulica hotelowa i handlowa więc jeszcze trochę poganialiśmy się od sprzedawców i weszliśmy do recepcji. Pokój za 750 rupii za dobę okazał się całkiem do rzeczy.