Kajuraho
Restauracja hotelowa nie serwuje jajek. To znacznie zubaża możliwości śniadaniowe. W śniadaniu kontynentalnym mamy do wyboru tosty z masłem. Z dżemem i z miodem. Owsianka zmyka listę. Szkoda bo do omletów na śniadanie się przyzwyczaiłem. Trudno – jednorazowo można odmienić. Paratha to taki niesłodki naleśnik nadziewany różnościami. Ciekawe bo jest bardzo płaski a są dwie warstwy i coś w środku – w zależności od wyboru. Dania chyba pod turystów bo mało pikantne. Jak zamówi się coś co z jednego gara jedzą także tubylcy to upala ryja. I chyba tak powinno być z jedzeniem indyjskim.
Kajuraho jest małe a z naszego hotelu wszędzie blisko. Plan na dziś to oczywiście tutejsze świątynie. Są trochę porozrzucane ale grupa najciekawszych i zarazem płatnych jest najbliżej. Zaraz po wyjściu z hotelu otacza nas grupa miejscowych. Kajuraho jest jednym z miejsc gdzie handlarze i rikszarze są jednymi z bardziej nachalnych. Ciągną do swoich sklepów z pamiątkami, materiałami, pocztówkami. Każdy ma tą samą śpiewkę. Zaczyna od hello albo od indyjskiego „namaste” Czasami dla niepoznaki spyta jeszcze skąd jesteśmy. W sumie to tak naprawdę go nie interesuje skąd się jest chyba że akurat umie coś w danym języku, bo niektórzy się wyuczyli naszego dzień dobry. A potem zapraszają do oglądania swojego towaru, że na chwilę, że to nic nie kosztuje. Jeżeli chce się stracić na to jakiś czas – a może to być pół dnia – to można dać się skusić. Ale znamy to. Zwykle nie można tylko obejrzeć i sobie pójść. Jak się nic po obejrzeniu nie chce kupić to stają się bardzo nachalni a potem wręcz obrażeni i nieprzyjemni. Jeżeli nie chce się przez to przechodzić, najlepiej nie zwracać na nich uwagi. Bo nawet zwykła odpowiedź na przywitanie kończy się męcząco. A może po prostu jesteśmy dziwni i wkurza nas namawianie do zakupów jeżeli akurat nie chcemy nic kupić ani oglądać.
Wjazd na teren świątynny to 250 rupii od osoby. I cena z filmowanie 25. To dobra cena bo w Orchha chcieli 250 a to rozbój w biały dzień. Teren to coś w rodzaju prostego ogrodu z dużymi trawnikami i niewielkimi klombami. Teren uporządkowany z ubikacjami i koszami na śmiecie. W sporej odległości od siebie stoją bogato rzeźbione świątynie. W rozumieniu polskich kościołów nie są one duże. Nie są po to żeby pomieścić tłumy wiernych. Po prostu ołtarz i trochę miejsca. Trzeba ściągać buty lub mieć takie śmieszne, cienkie ciapoki na buty. Miejsce to słynie głównie z erotycznych rzeźb którymi ozdobione są od zewnątrz te świątynie. Myślałem początkowo że te erotyczne rzeźby pokrywają całe ściany a tu tylko w kilku miejscach. Wielkie mi halo. Te stada japońskich obleśniaków obwieszonych aparatami przylatują na takie zadupie tylko po to żeby obejrzeć te 10 rzeźb. Świątynie po prostu ładne i wczuwanie się w tą erotykę to chyba przesada. Przed wyjazdem w internecie polscy turyści wczuwali się i usiłowali porównać Orchha z Kajuraho, że jak się było najpierw w Kajuraho to Orchha jest słaba itp. Według mnie tych atrakcji nie da się porównać. W Orchha atrakcją są pałace i to całkiem duże a tu świątynie. A gdybym spojrzał okiem filmującego to Orchha jest bardziej fotogeniczna.
W pobliżu wyjścia jest polecana przez Lonely Planet knajpa gdzie serwują mięso i ryby. Idziemy bo potem jedziemy do Varanasi gdzie jest strefa wegetariańska. Jak poleca coś taki przewodnik to można spodziewać się dużo turystów i tak jest. Menu faktycznie przyzwoite. Z mięs – baranina i kurczak, z ryb – ryba. Chyba najbardziej wypasioną potrawą z kurczaka jest Tandori Chicken, czyli wielkie kawały samego kurczaka z pieca tandorii. Jeżeli nie ma się ochoty na poszukiwanie mięsa w jedzeniu to to jest najlepszy wybór. Niestety ta opcja jest dość droga. Ale postanawiamy zaszaleć. Iza je rybę. Cena za obiad 560 rupii – jakieś 40zł. Jak na tutejsze warunki to burżuazja. Oczywiście w miejscach mniej turystycznych cena za to była by niższa.
Zostało nam jeszcze kilka świątyń nie biletowanych. Są to dwie grupy. Jedna hinduistyczna a druga jinijska. W zasadzie oddalone około 1.5 km d centrum ale trochę w różne strony. Jeżeli jest jeszcze trochę dnia można zrobić z lacza. Zostało nam ze 2 godziny do zmroku więc negocjujemy podjazd do jednaj z grup. Pierwszy z brzegu krzyczy 150 rupii. Głupi jakiś bo za tyle to można zrobić z 15 km. Oddalamy się trochę i drugi chce 50 negocjujemy na 40 ale mówi że jak zobaczymy jaka jest droga to damy mu te 50. Dobra – nawet nas rozbawił. Jedziemy i po chwili opuszczamy zwarte zabudowania i zaczyna się tzw. old vilage. Tak pisze w przewodniku ale w tym konkretnym przypadku oznacza nie stare miasto tylko najbiedniejsze osiedle. Świątynie stoją w polu oddalone od siebie o jakieś 200 metrów. Są bezpłatne ale każda jest pilnowana chyba przez taką policję turystyczną. Ponoć nie są tak cenne ale nieźle utrzymane. Baliśmy się że chodząc od świątyni do świątyni w taki miejscu nie odgonimy się ot watahy dzieci biegnących za nami jak za skarbonką. Skarbonką tu jest krówka a nie świnka. Świnek to tu nawet nie jadają. Przynajmniej nie hindusi. Nie było tak źle. Szła tylko jedna dziewczynka ale chciała pieniędzy więc pogoniliśmy ją. Może jakby chciała jakieś cukierki… Do kolejnej grupy świątyń postanowiliśmy iść na piechotę, trochę na wyczucie. Oczywiście dla odmiany przypałętał się jakiś chłopiec. Ale był upierdliwy. Szedł i jojczył za nami i na nic nie przydało się odganianie. Już prawie nie dostał z liścia bo zaczął mnie pooszarpywać za rękaw. Trafiliśmy wreszcie choć mieliśmy już wracać. Tutaj świątynie były zgrupowane blisko siebie. Zrobiło się z tego takie mini centrum turystyczne, bo wokół parkingu gdzie nawet stały jakieś autobusy turystyczne było trochę sklepików i handlarzy. Mimo, że to już prawie za miasteczkiem. Obeszliśmy dość szybko bez wchodzenia do środka bo już się ściemniało. Dobrze, że udało się zrobić jeszcze parę zdjęć. Wracamy na nogach i na wyczucie w zapadającym zmroku. Znienacka wpadamy na hotel. Jest już wieczór. Czas na mały relaks. Muszę tylko jeszcze wydrukować bilety na jutrzejszy pociąg.