Bhubaneśwar – Delhi
Hotel ma 24 godzinny checkout więc nie musimy się zrywać z rana. Tym bardziej, że samolot mamy o 14:55. Jest czas żeby się spakować i jeszcze wyjść na śniadanie. W naszym hotelu nie ma restauracji. Jest niby room serwis i mogą przynieść do pokoju. Ale w pokoju choć jest menu nie bardzo będzie gdzie wygodnie zjeść. Jedna z polecanych przez przewodnik knajp – Khana Khazana – okazała się wczoraj budą na wolnym powietrzu a my trafiliśmy do sąsiedniej Truptee Restaurant. Teraz na śniadanie też tam musimy iść. Niestety śniadania mają tylko po indyjsku więc na chleb nie ma co liczyć. Znowu pewnie podadzą zakamuflowane ziemniaki. Coś tam zjem ale z ziemniaków na śniadanie najlepiej wchodzą mi frytki.
Rikszarz z pod hotelu na lotnisko krzyknął 120 rupii i bez oporu stargowaliśmy na 100. To ponoć standardowa stawka. Coś tam słyszeliśmy że ostatnie 500 metrów będziemy musieli iść na piechotę, że riksz pod same lotnisko nie wpuszczają. Nic z tych rzeczy. Podjechaliśmy prawie pod drzwi. Lotnisko niewielkie ale ma wszystko co potrzeba. Przy wejściu pierwsza kontrola biletów. To znaczy tej kartki co wydrukowaliśmy z internetu. Hala lotniska przedzielona jest na dwie części. Pierwsza to w zasadzie ubikacje i bar. Druga – za barierką to część odlotów. Wejścia za te barierki strzeże kolejny żołnierz. Znowu kontrola kartki i paszportów. W Indiach jest chyba ze trzech lokalnych przewoźników. Każdy tutaj ma swoje stałe stanowisko odprawy pasażerów. My mamy bilety na lot IndiGo. To chyba nowy gracz na rynku bo na poprzedniej naszej wyprawie nie słyszeliśmy o nim. Z resztą wszystko ma nowe. Bo tu każda linia ma swoją obsługę. Bagażowych, samochody transportowe, cysterny, autobusy nawet pana do obsługi osób niepełnosprawnych. Nie tak jak u nas gdzie za wszystko odpowiadają osobne firmy na zlecenie lotniska. Tachamy się do odprawy. Śliczne panie w IndiGowych uniformach wysyłają nas na drugi koniec hali do prześwietlenia bagaży. Zabawne – stoi tam maszyna gdzie przepuszcza się bagaże do odprawy. Po prześwietleniu dostaje się na bagaż nalepkę z pieczątką że jest ok. Potem wracamy z powrotem z tym bagażem do stanowiska odpraw i kładzie na podajnik gdzie dostaje się nalepkę celu podróży. Nasz elektroniczny bilet nie budzi zastrzeżeń i dostajemy normalne bilety i plakietki na bagaż podręczny. Chcieliśmy iść od razu do kontroli bezpieczeństwa ale posadzono nas na wygodnych fotelach na hali. Wszystko jest małe więc do kontroli zostaniemy wezwani jak będzie nasz czas. A do odlotu mamy jeszcze 1h. Przed nami jest ze 3 samoloty jeszcze. Na monitorze wyświetlają się statusy poszczególnych lotów a nasz jest check-in. Inny jest security. Wszyscy siedzący wokół chyba tez lecą tym samym lotem do Delhi. Zapowiedzieli naszą odprawę security. Hindusi jak to hindusi. Od razu zrobili kolejkę jakby ten samolot miał im odlecieć. Kontrola jak u nas. Laptopy metal zakaz wnoszenia większej ilości płynów itp. Osobna bramka dla kobiet, osobna dla mężczyzn. Dostajemy pieczątki na nasze plakietki bagażu podręcznego i jest ok. Czekamy na status boarding. Za oknem zaparkował samolot z logiem IndiGo. Normalny samolot. Airbus na jakieś 150 osób. Podjechał też autobus do powiezienia. W bramce wyjścia na lotnisko jeszcze kontrola biletów. Niektórzy idą do autobusu ale to przecież bezsensu bo samolot stoi jak auto pod blokiem. Wystarczy minuta spaceru. Z przodu i z tyłu podstawiono schody i można wchodzić. Obsługa kieruje w zależności od miejsc do przedniego lub do tylnego wyjścia. Nieźle wszystko zorganizowane tylko na mniejszą skalę niż zwykle. Samolot musi być nowy bo nic nie jest wyświechtane. Po trzy siedzenie po obu stronach korytarza. Myślałem, że się nie zapełni ale niewiele miejsc zostało pustych. Obok nas – od okna miejsce zajął starszy gość w gajerze. Po chwili startujemy. Czeka nas 2h do Delhi. Cateringu darmowego nie ma. Ale na krajowym locie nie ma co wymagać. Można sobie kupić napoje albo kanapkę. Ewentualnie gadżety linii lotniczej. Mój sąsiad okazał się wykładowcą prawa na uniwersytecie w Delhi. Ciekawy był skąd jesteśmy i jak wygląda zima w Polsce. Lądowanie nie było specjalnie eleganckie i po kilku manewrach na płycie lotniska zaparkowaliśmy przy terminalu krajowym na lotnisku Indiri Ghandi w Delhi. Elegancko podjechaliśmy 100m autobusem do hali przylotów.
Deli jest ponownie tylko miastem tranzytowym. Na wschodnim wybrzeżu skończyły nam się pomysły na zwiedzanie. Nowy cel – Rajastan. Tylko że on jest na zachodzie kraju. Z Delhi do Jodhpuru mamy jeszcze 620 km nocnym pociągiem ze stacji Palam gdzie musimy jakoś dotrzeć. Na lotnisku jest prepaid taxi. Cena 125 rupii ale widać niechęć. Krótka trasa a wszyscy chcieli by długie. No je wiem, że po Delhi to można wykręcić i z 20 km ale my mamy 7. Jakbyśmy mieli 20 to pojechalibyśmy metrem bo gdzieś tu blisko jest stacja. Dostaliśmy stanowisko 7 gdzie miała być nasza taryfa. Ale kierowcy zwiedzieli się chyba, że krótki kurs i nikt nie chciał podjechać. Za to sąsiednie stanowiska były oblegane. W końcu wojskowy przypędził któregoś. Bardzo był nieusatysfakcjonowany i zastanawiał się jak tu się z tego wykręcić. Zażądał od nas np. adresu tego dworca kolejowego. Niezły jest i tnie głupa. Rad nie rad ruszył mamrocząc coś pod nosem. Droga jest znakomicie oznakowana do dzielnicy Palam. Jak rzadko w Indiach. Więc nawet jakby nie znał drogi to po tych znakach spokojnie można by było dojechać. Dworzec jest naprawdę bardzo mały. To przelotowy więc my wsiadamy tylko do pociągu który będzie jechał z centrum. Poczekalni ani kibla nie ma. Ale mamy jeszcze ze 3h do odjazdu pociągu. Trzeba by coś zjeść. Dworzec może i zadupiasty ale osiedle wokół jest fajne. Jakaś dzielnica handlowa. Wyruszamy w nią z plecarami żeby znaleźć jakąś jadłodajnię i zabić głód i czas do odjazdu. Znajduje się tu masa ich sklepików gdzie właściciel klęczy albo siedzi na podłodze. Nie wchodzi się do środka bo cały środek zajmuje towar. Sklep w ogóle wtedy jest w rozmiarze 2 na 3 m. Za to w takich sklepach a czasami warsztatach dzieje się bardzo wiele. Ponieważ nie ma przedniej ściany, ani drzwi można zaglądać do woli. Te najmniejsze sklepiki to mają nawet metr na półtora. Zaszyliśmy się w uliczkach w poszukiwaniu knajpy. Do jednej nie weszliśmy bo miała obrusy na stołach, było czyste i wydawało nam się to dziwne. W drugiej menu było tylko w hindi a pan miał do picia tylko kranówkę. Za to w uliczkach królowały dania uliczne serwowane prosto z obwoźnych platform. Niektóre nawet oryginalne. Np. hot-dog w wersji hinduskiej. Słodkawe bułeczki rozcięte wzdłuż do wewnątrz napchane masy ziemniakowej i a na wierzchu ser – oczywiście nie żółty. Przed podaniem pan zapodaje wcześniej przygotowaną bułeczkę na woka z niewielką ilością tłuszczu i podgrzewa aż bułka będzie chrupiąca. Daje do tego miseczkę z kilku warstw gazety, trochę czerwonego sosu i już można spożywać. Tubylcy jedzą a wózek z hot-dogownią przetaczany jest kilkanaście metrów dalej gdzie są przecież nowi klienci. A to wszystko w wąskiej dróżce gdzie jeżdżą motory i riksze i łażą setki ludzi. Najedliśmy się tymi eksperymentami a wszystko tanie i smaczne. Już dawno nie zwracamy uwagi, że to jedzenie jest przygotowywane gołymi rękami na miejscu. Ten teren jest zupełnie poza przewodnikami. Jest tu prawdziwie. Nikt nas nie traktuje jak skarbonkę a w zasadzie jesteśmy tu sensacją.
Wracamy na dworzec. I tak do odjazdu mamy jeszcze z półtorej godziny. Platformy są trzy ale żadna informacja nie istnieje. Żadnej tablicy o odjazdach nie ma a zapowiedzi tylko w hindi. Udałem się do szychy na stacji czyli dyżurnego ruchu który siedział w swojej kańciapie za pulpitem sterowniczym. Tylko on umiał tu cokolwiek po angielsku i dowiedziałem się że nasz pociąg będzie wjeżdżał na platformę nr 2. To jest peron drugi i prowadzi tam nawet wiadukt. Bo na trzeci peron np. nic nie prowadzi. Nawet droga. Peron ten stał się chyba domem dla bezdomnych bo powstało tam miasteczko namiotowe ze szmat i blach. Od dawna jest już ciemno. Na peronach zebrało się sporo ludzi ale nie wiedzieliśmy czy na nasz pociąg. Kilka pociągów w ogóle przewaliło się przez perony na pełnej prędkości trzęsąc wszystkim wokół. Te co stawały – stawały na 2 minuty. Ponieważ informacji żadnej musimy znowu uważać bo jak pociągi są takie długie to możemy nie zdążyć do naszego wagonu bo nie wiadomo gdzie jaki staje. Pociąg wjeżdża punktualnie i nawet został zapowiedziany. Wprawdzie w hindi ale przynajmniej nazwę pociągu spiker wyraźnie wymówił. Musieliśmy podejść tylko jakieś 50 metrów i wsiedliśmy od razu do naszego wagonu. Slipper jak slipper. Miejsca mamy jak zwykle górne a jest 21:30 więc możemy sobie od razu mościć leża. Pociąg jeszcze nie jest pełny na maksa i w naszej zatoczce siedzi tylko jeden człowiek. Układanie się na górnych kojach mamy już opanowana. Buty lądują na wentylatorach które o tej porze roku nie są włączone a świetnie się nadają jako półeczka. Rozkładamy śpiwory i pompujemy poduchy. Bagaże pod dolne siedzenia – spętane ze sobą. Trzeba się ogacić bo zapowiada się zimna noc.