Dehli – Agra
Lotnisko w Deli o godzinie 4:20 było mocno wyludnione. Tylko ludzie z naszego samolotu i jeszcze z jakiegoś okupowali stanowiska imigration office. Tam obejrzano nasze paszporty i oderwano większy kawałek karty imigracyjnej którą dostaliśmy do wypełnienia w samolocie. Potem odbiór bagaży. Że się będzie dłużyło to wiedzieliśmy, ale stoimy i stoimy a tu nic. Po jakiejś chwili dopiero uświadomiliśmy sobie, że stanęliśmy przy pierwszym z brzegu ślimaku z bagażami. A skąd wiadomo, że stąd wyjadą nasze bagaże? Hym – okazało się, że na monitorach wyświetla się gdzie wyjadą bagaże z danego lotu. A my stanęliśmy przy pierwszym z brzegu. A działały tylko dwa. Oczywiście stanęliśmy nie przy naszym.
Trzeba wypłacić kasę. W zasięgu wzroku nie było bankomatu – a hala przylotów była gigantyczna – cała wyłożona wykładziną dywanową. Udaliśmy się w kierunku wyjścia. Po drodze dowiedzieliśmy się gdzie jest bankomat i stanowisko prepaid TAXI. Tuż przed wyjściem na górną halę zabrano nam drugi odcinek karty imigracyjnej dotyczącej cła i artykułów spożywczych. Bankomat dziwnie działał. Był na karty chipowe i kartę wkładało się tylko na chwilę. Po wyciągnięciu wbijało się dopiero pin. Prepaid taxi to coś co widziałem do tej pory tylko w Indiach. Idzie się do okienka i mówi się gdzie się chce jechać płaci się, dostaje kwitek i idzie do odpowiedniego stanowiska przed hotelem. Zapłaciliśmy za kurs na dworzec Nizamundi 340 rupii. Sprzedawca ociągał się z wydaniem reszty. Liczył chyba, że wyda nam trochę i pójdziemy sobie.
Przed lotniskiem chłodno i jakieś 8 stopni i mglisto. Garstka taryfiarzy i kierowców co przyjechali po pasażerów. Taryfiarze koczowali w swoich wyziębionych taryfach ogaceni w chusty. Nasze stanowisko to nr 31. Stare rozklekotane taryfy czasy świetności przeszły chyba w latach 60. Rozpoczęliśmy jazdę szerokimi ulicami w gęstniejącej z każdą chwilą mgle. Światła taryfy oświetlały co najwyżej koniec własnego zderzaka. Ogrzewanie było tu zbytecznym luksusem bo inni uczestnicy ruchu też jeździli z zawiniętymi głowami jak w kolejce do dentysty. Do stacji mieliśmy jakieś 20 km. W oddali pojawiły pierwsze oznaki dnienia. Ruch gęstniał ale dalej na tyle słaby, że auta i riksze niknęły sobie we mgle. Nawet trąbiły bez przekonania. Przy dworcu życie już nabierało tempa. Handel już kwitł, aut multum i pasażerowie oblegający każde miejsce. Chłodno. No i zapach – wyjątkowo podły. Nieustające wrażenie że to śmierdzi ta gęsta mgła. Ciekawe – jest prywatna inicjatywa. Stanowisko drukowania biletów elektronicznych. Nie wiemy nawet czy weszliśmy z waiting listy. Idziemy zapytać. W razie czego będziemy mogli u niego od razu wydrukować aktualne bilety. ZONK. Jedna osoba weszła a druga jest na pierwszym miejscu z waiting listy. No to plan awaryjny. Mamy jeszcze bilety na najtańszą klasę (second class) na ten sam pociąg. Postanawiamy coś napić się ciepłego ale oczywiście jakiś tubylec koniecznie chciał nam pomóc, zaprowadzić na peron albo cokolwiek. Jak usłyszał, że jedziemy do Agry to powiedział, że to peron 5 i powinniśmy już iść. Ale mnie się wydawało, że my mamy ten pociąg dopiero za 2h. Szybka kontrola. No tak. Coś mi się pomieszało. Pociąg odjeżdża za 8 minut a my chcieliśmy iść na herbatę. Idziemy. Nasz wagon to 11 i miejsca na samym końcu. Jesteśmy nawet wypisani na liście na wagonie. Wsiadamy. Wagon nieco podobny do naszych kolejek podmiejskich tylko brzydszy i z trzema siedzeniami po każdej stronie korytarza. U góry nieśmiertelne paskudne wentylatory w ilości znacznej ale o tej porze roku całkowicie niepotrzebne. Okna ledwo co się domykają ale te przynajmniej mają szyby. Nasze przybycie spowodowało, że niektórzy musieli zejść z miejsc siedzących i zajęcia miejsca na podłodze. No cóż. To nasze miejsca. Nie wzbudziliśmy nawet większej sensacji co najwyżej pewne zainteresowanie. Jazda. Pociąg z kopyta nie wystartował choć punktualnie. Wrażenie postatomowej rzeczywistości mnie nie opuszczało. Ludzie okutani w chusty i szaliki na głowie próbowali spędzić resztki nocy na dosypianiu. Za oknami przesuwały się slamsowe krajobrazy krańców miasta Deli. Ale jedziemy. Wszystko według planu. Tylko siedzenia niewygodne a gość z żoną co siedział obok mnie strasznie się rozpychał. Iza siedziała po drugiej stronie korytarza. Wraz z nastaniem dnia. Powracały nam humory a po jakimś czasie głowa zaczynała mi opadać do drzemki. Kondzior nie przyszedł. W końcu trochę się ociepliło. Po pociągu tradycyjnie chodzi serwis cateringowy. Czaj, coffi, woda w butelkach noszona w wiadrze albo kotle i jedzenie w korytkach. Bierzemy czaj. Smakuje jak wtedy – za pierwszym razem. Czuć, że znowu jesteśmy w Indiach. Pan firmowym uniformie – zużytym i poplamionym przekłada termos z nierdzewki z kranikiem między nogi, w woreczka foliowego na sznurku wyciąga mały papierowy kubek, zasadza nie wiem skąd ekspresową herbatę i zalewa mlekiem z przyprawami. Jest gorąca. W sam raz dla zmarzniętych podróżników.
W Agrze na dworcu otaczają nas rikszarze. Nawet się specjalnie nie oganiamy. Kwota 80 rupii nie wydaję się wygórowana. Coś tam próbowaliśmy stargować ale bez przekonania. Jedziemy. Rikszarz usiłował nas wybadać do którego hotelu jedziemy. Baliśmy się że będzie lansował jakieś swoje pomysły dla prowizji, powiedzieliśmy tylko, że chcemy jechać pod bramę południową Taj Machal a hotele obejrzymy na miejscu i coś wybierzemy. Co było zresztą prawda. Na odchodne krzyknął nam parę nazw hoteli. W Shanti Lodge pokój był mały i brzydki a w Saniya Palace brzydki i mały i jeszcze musieliśmy włazić wysoko wąskimi schodami. Ceny może niezłe ale chcieliśmy więcej miejsca. W końcu poszliśmy do Shahjahan. W nim chcieliśmy być na początku ale ktoś narzekał w internecie więc wcześniej chcieliśmy się rozejrzeć. Nawet wymieniłem maile jeszcze z domu z tym hotelem i zarezerwowałem pokój. Okazało się, że sobie mnie wpisali. Pokój był w sprzątaniu więc przed obejrzeniem udaliśmy się do baru na górze. Wszystkie hotel tutaj mają chyba takie wąskie kręcone schody. Bar to po prostu taras przykryty blachą falistą. Zamówiliśmy masala tea. Widok z baru miał być na cały Taj Machal ale Taj wystawał tylko trochę z za południowej bramy. Ale widok i tak był niezły bo na całą dzielnicę Taj Ganj. Pokój posprzątany – idziemy oglądać. Lepiej, znacznie lepiej. Ustalamy cenę 700 rupii i wprowadzamy się. Rozkładamy manele i moskitierę dla Izy. Swojej nie rozkładałem choć jakiś komar fruwa. Chwilę potem śpimy odsypiając nockę.
Minęło parę godzin ale jeszcze jest jasno i ciepło. Całe szczęście. Zamawiamy obiadek. Bar na tarasie prowadzi chyba ojciec i syn. Menu jest typowe. Wcisnęli tam jakieś niby dania europejskie ale kto by je zamawiał. Jemy i jeszcze trzeba rozejrzeć się po terenie. Wszystko mamy pod ręką. Małe sklepiki i 2 minuty do wejścia do Taj Mahal. Kolejkę do wejścia widać z daleka. Krążymy po wąskich uliczkach w ramach spaceru. Chodziliśmy do zmroku a potem powrót – dziś Sylwester. Nie żebyśmy szykowaliśmy na jakąś imprezę ale jednak to koniec starego roku. W barze na tarasie siedzi garstka backpakersów. Króluje język francuski. Popijają piwko i chyba winko. I tylko to. Zamówiłem i Ja. Z przyjemnością przypomniałem sobie smak King Fishera. Wchodzimy jeszcze wyżej na dach. Są tam betonowe ławeczki gdzie można posiedzieć i popatrzyć na miasto. Więcej widać. Taj Mahal jest w ogóle nie podświetlony więc nie prezentuje się. Jest chłodno, ale w polarach może być na tych tarasach. Zbliża się północ. Tu i tam słychać niewielkie imprezy. Bardzo niewielkie. No i zgasło światło. Standard w Indiach. Czasami wyłączają kilka razy na dobę. Po chwili tu i tam wstają agregaty. U nas też. Ale większość naszej dzielnicy jest ciemna. Mija północ. Mały toast z pozostałymi i to już. Koś gdzieś odpalił jakieś fajerwerki ale takie biedne. Może z 10 strzałów. I to już. Najdziwniejszy Sylwester w życiu.