Na południe Portugalia – Sagres
Z kempingu „Lagoa de Santo André” do Sagres mieliśmy już blisko. Jakieś 160km. Czyli niespiesznie mogliśmy się zwinąć, zobaczyć coś po drodze i być o rozsądnej porze na nowym noclegu. Przed śniadaniem zdążyłem jeszcze zajrzeć do internetu w sprawie autostrad. Można powiedzieć, że trochę sobie późno przypomniałem i mogłem to zrobić w domu. Ale przejeździłem już trochę europy i takich głupot nie było. No i patrzę w polskie strony gdzie cokolwiek napisano o autostradach w Portugalii i wierzcie mi, na żadnej nie napisano, że jak zarejestrowali moją kartę kredytową w ich systemie to muszę jeszcze brać jakieś bilety. Np na jednej ze stron pisze, że obcokrajowcy mają do wyboru jedną z czterech metod płatności i jako jedną a nich jest:
Kierowcy z zagranicznymi tablicami rejestracyjnymi swoich pojazów mogą użyć systemu EASYToll poprzez wpisania numerów rejestracyjnych pojazdu, numeru karty bankowej w specjalnych maszynach EAYToll Machine na początku swojej podróży. System poboru opłat za każdym razem odczytuje tablice rejestracyjne pojazdu i pobiera automatycznie środki z karty płatniczej.
Czyli co? opłaciłem? Spać spokojnie? Jakoś nie mogę. Dobra czekamy na rozwój sytuacji.
Kemping okazał się tani – 15.5 euro. Tylko trzeba się zwinąć do 12. W nocy było dużo cieplej niż ostatnio, więc nie trzeba było ubierać kolejnych warstw ubrania. Niby zadrzewiony ale w praktyce drzewa rzadkie i wysokie. Dużo piachu i mało trawy. Obawialiśmy się o cień rano ale sąsiednie drzewa o poranku dostarczyły przyzwoitą ilość cienia.
Wylogowaliśmy się z kempingu o czasie. Ale jak do tej pory nic nie zobaczyliśmy. Miał być znakomicie położony ale to lekkie nadużycie. Po prostu był niedaleko plaży „Praia da Costa de Santo André”. Owszem był nad laguną. Po krótkim marszu przez chaszcze dochodziło się do zbiornika oddzielnego mierzeją od oceanu. Woda tu zastana i plaży żadnej i wyglądała na płytką i zarośnietą. Z brzegu za kempingiem gdzie poszliśmy po wymeldowaniu – widać chyba było prawdziwą plażę. Na piechotę to jednak spory kawałek, więc trzeba podjechać samochodem. Zresztą dookoła laguny brak ścieżki a przez suche, kolczaste krzaki nie sposób się przedrzeć. W okolicy dawniej była jakaś infrastruktura turystyczna ale teraz to ruina. Zrujnowane zbudowania w lesie jakieś stare rowerki wodne zasypane piachem.
Miasteczko Costa de Santo André też jakieś takie. To znaczy nie ma tragedii tylko kiedyś było chyba modniejsze bo przecież środek sezonu a tu część hoteli i sklepów pozamykana a niektóre to zamurowane i mchem porosłe. Droga kończy się możliwie blisko plaży rondem, wokół którego jest parę mniej lub bardziej zorganizowanych parkingów. Wszystkie w pełnym słońcu.
Okolica to forma parku krajobrazowego. Jest ścieżka informacyjna ale nikt prawie tam nie chodzi. Za to wszyscy chodzą na plażę. Z lądu wbija się w morze długi cypel – coś jakby mierzeja – który oddziela ocean od wspomnianej laguny. Plaża przy oceanie jest wielka i długą. Z dużą – jak to w oceanie – falą i zimną wodą. Nie przeszkadzało to jednak plażowiczom. Po drugiej stronie Mierzei – woda spokojna, cieplejsza ale piachu w wodzie mniej i glony pływają. To miejsce ze względu na spokojniejszą wodę wybrały rodziny z dziećmi. Zamoczyliśmy nogi w oceanie i zrobiliśmy spacer plażą i ścieżką informacyjną. Generalnie plaża duża i piaszczysta. Jeżeli ktoś preferuje kąpiele słoneczne i oceaniczne to można powiedzieć, że mniejsza ilość ludzi to nawet zaleta. Miejsce ma swoją infrastrukturę, bar na plaży a przy drodze – restaurację.
Dzień mija i pora się ewakuować. Trzymamy się niepłatnych dróg nad morzem. A26 i N120. Ta pierwsza – prawie jak autostrada. Ale w wiecznym remoncie. Dwa pasy w każdą stronę ale ciągle na którymś jakieś wykopki. Pewnie dlatego darmowa. W miejscowości Sines wjechaliśmy już na N120 – normalną drogę jakich pełno u nas. Krętą i wąską. Ale za to dość widokową, która wiła się wzdłuż czegoś w rodzaju parku krajobrazowego: Parque Natural do Sudoeste Alentejano e Costa Vicentina. Druga kawa wypadła w małej miescowości na trasie – Cercal. Życie toważyskie toczyło się tu wokół głównego placu które było w zasadzie rondem. W okół niego kilka restauracji i kafejek. Zaparkowałem na sporym parkingu przy jednej z nich. Zasiedliśmy w ogródku kawiarni o dźwięcznej nazwie Café Carambola, gdzie tubylcy spokojnie spędzali czas z rodzinami jedząc lody i popijając portugalską odmianę espresso. Jej odmienność polegała na tym że to Portugalia. My tradycyjnie zamówiliśmy late za 80 eurocentów. Izę tak rozśmieszyła cena, że zaokrągliła rachunek do 2 euro za 2 kawy. W ogóle ceny kawy w kawiarniach w Portugalii są bardzo niskie. W Polsce trzeba by zapłacić od 6 – 12 zł a tu 80 eurocentów. A to bardzo popularny napój tutaj, zwłaszcza to espresso. Byłem świadkiem jak na stacji benzynowej pan podszedł do kontuaru i nim cokolwiek powiedział to barista postawił już przednim małą czarną. Może go znał? Obok kawiarni fontanna, której braki wodne uzupełniano szlauchem z sąsiedniej restauracji. Właściciel tylko przekładał węża pomiędzy nią a trój-palmowym gajem. Przyjemnie zrobić taki stopover zwłaszcza w momencie kiedy znużenie jazdą daje znać o sobie. Wtedy łapie mnie spanie nawet w środku dnia i to że akurat prowadzę mi nie przeszkadza.
Po mniejwięcej 2/3 drogi dojeżdżamy do kolejnej miejscowości. Przy takich wielokilometrowych przejazdach zlewają się one i w sumie niewiele się pamięta. Na tą jednak królował zamek.Wysokie wzgórze górowało nad miasteczkiem Aljezur. Pomyślałem, że jak będzie gdzie zaparkować to będzie jakiś punk charakterystyczny dnia zdominowanego przez jazdę. U podnóża góry droga tworzyła literę T, nasz kierunek to w lewo ale w prawo w głębi stały jakieś samochody i wydawało się, że będzie gdzie zaparkować. Niestety droga szybko przeszła w brukowaną i na oko zakończyła się placem pod pobliską restauracją i raczej trudno by było się tu gdzieś wcisnąć. Ale im bliżej to widać, że plac opuszczają dwie niezwykle wąskie drogi baz zakazu wjazdu. Może tam będzie gdzieś miejsce. Jadę. Ściany budynków mam po 20cm od lusterek. Jakby coś jechało z naprzeciwka to stoimy. Nic jednak nie jechało tylko droga zaczęła się piąć w górę ściślej – nawet jak była jakaś inna to wybierałem jazdę w górę. Ale tak że w końcu jechałem na jedynce. Na oko ze 20% pochyłości. Na tym bruku to można by się tu pośliznąć na nogach a i opony jakby lekko boksowały. Po kilku ostrych zakrętach droga się wypłaszczyła i okazało się, że wjechałem pod sam zamek. Jest tu nawet mały parking i na nim jeden samochód. Może to tylko mi się wydawało że trudno tu wjechać? Zamek znacznie lepiej wyglądał z dołu. Tak naprawdę to ruina ale wejście za darmo i w sumie niezły widok. Wybudowany był ponoć w X wieku przez Maurów którzy w tym okresie mieli się tu dobrze. Najdłużej opierał się rekonkwiście na tych terenach i zdobyto go dopiero w XII wieku. Po trzęsieniu ziemi zostały właściwie tylko mury i częściowo wieże.
Jest druga droga pod ten zamek, znacznie łatwiejsza i dochodząca tu z innej części miasteczka. To dla tego tu jest parking. Przynajmniej zjazd mieliśmy łatwiejszy. Gdy wjechaliśmy na drogę N268 – wiedziałem że już niedużo nam zostało. Skoro mieliśmy nocleg pośredni na dojazd tutaj to mogliśmy wrócić do pierwotnego planu zanocowania na położonym nieco na uboczu campingu w Sagres. Może i na uboczu ale za to blisko klifowego cypla Saint-Vincent – polecanej we wszystkich przewodnikach – atrakcji widokowej. Camping ma mało wyszukaną nazwę Camping & Bungalows Orbitur Sagres i należy do sieci Orbitur. Zwykle mają wielkie campingi w dobrych miejscach. Zajeżdżamy o bardzo przyzwoitej drodze, jest słoneczne popołudnie.
Zaczyna się już popołudniowy ruch wjazdowy na camping. Znaczy zaczynają przyjeżdżać ludzie którzy zaplanowali tutaj nocleg a byli w podróży. Trzeba się streszczać bo zajmą leprze miejsca. Do recepcji jest kolejka. Nie długa ale jakoś nie chce szybko iść. Recepcjonistce chyba nie chce się nie wiadomo który raz powtarzać każdemu tego samego. Obraca nerwowo w dłoni nasze dowody aby przekonać się, że nie ma na nich adresu zamieszkania. Dziwne, że wcześniej nikomu to nie przeszkadzało. Tutaj w sumie też nie, ale Iza ostatecznie została poproszona o napisanie na karteczce naszego adresu zamieszkania. A jak się dowiedziała, że mamy jeszcze stare dowody na których adres jest to poprosiła o zostawienie jednego i nie przeszkadzał jej obcięty róg.
Camping rozłożony był na wzgórzu i porośnięty lasem. Chyba sosnowym. Tylko szyszki miał takie wielkie i pękate. Parcele były rozłożone dookoła płotu oraz wewnątrz wzdłuż 4 długich alejek ubitej drogi. Trawy raczej nie ma tylko piach mocno zasypany wyschniętym igliwiem. Szukaliśmy jak zwykle dużego miejsca w cieniu i blisko ubikacji. Z cieniem generalnie nie było kłopotu a miejsce które znaleźliśmy było spore i nikomu nie przeszkadzaliśmy. Tylko do łązienko-umywalni musieliśmy iść ze 40m. Szybkie papu aby zdążyć na zachód słońca na Cap Saint-Vincent.
Słońce już czerwieniało ale na cypel mieliśmy z 5km więc spokojnie powinniśmy zdążyć. Droga biegła wzdłuż klifowego wybrzeża czasami zbliżając się do niego na kilka metrów. Widzieliśmy też kilka potencjalnych punktów widokowych oraz ruiny starego fortu – Fortaleza de Belixe – który kiedyś bronił tego wybrzeża i miał być niezdobyty aż do momentu kiedy go zdobyli. Droga biegła do samej latarni morskiej zbudowanej za samym cyplu na wysokim klifie. Jeszcze zanim ją dobrze zobaczyliśmy jadące w tą samą stronę samochody rozpoczęły parkowanie wzdłuż drogi. Aha, znaczy, że będą problemy z parkowaniem. Wytrzymałem jednak trochę i ostatecznie zaparkowałem po lewej stronie drogi jakieś 500metrów od latarni. Wokół ludzie zaczynali parkować już wszędzie i zanosiło się, że sznurek aut po obu stronach tej drogi wyciągnie się na 2 – 3 kilometry. Nam wyszło nie tak źle.
Teren wokół był dość płaski, porośnięty rachitycznymi krzewami by urwać się nagle kilkudziesięciometrowym spadkiem w dół do oceanu. gdzie szalał ocean. Przynajmniej miał szaleć. Im bardziej zbliżaliśmy się do krawędzi tym bardziej wiało. Ludzie zaczęli obsiadać klify wokół latarni w oczekiwaniu na owy sławny zachód słońca. Na oko to zostało jeszcze z godzinę a może z okładem. Ale kolor słońca faktycznie mógł mylić. Widownia wyglądała jak w amfiteatrze w Opolu. Ze wyciągniętym popcornem i chipsami z rozdziawionymi gębami patrzyli w dal. Ocean natomiast chyba się szaleństwem zmęczył i to wczoraj bo dziś odpoczywał. Fale były wprawdzie duże ale na pewno nie wściekłe. Ciekawe bo wiatr się wzmógł i wszyscy chodzili ze sterczącymi fryzurami. Lokalsi czuli biznes i na ostatnich 100 metrach drogi do latarni rozłożyli swoje badziewie. Można było zjeść hot-doga albo napić się portuespesso. No i kupić kocyki, sweterki i takie tam.
Do zachodu słońca jeszcze daleko i tak najlepiej to odsunąć się od całej tej bandy ludzi i explorować teren. Bo tak naprawdę dalej niż 200 metrów od latarni to chodzi tylko garstka ludzi. A widoki przednie. Idąc na wybrzeżem na wschód od latarni ma się ją wprawdzie pod słońce, ale w drugą stronę roztacza się świetnie podświetlony widok na kilka kilometrów klifów aż po horyzont. Można chodzić gdzie się chce i stawać nawet na krawędziach bez żadnych barier. To jest coś. Wieje porywisty wiatr więc polar się przydaje. Odeszliśmy sporo na wschód od latarni ale w końcu trzeba iść do niej samej.
Latarnia jest ogrodzona wysokim murem i można wejść do środka na dziedziniec gdzie jest też chyba restauracja lub kawiarnia. Zachodnia ściana dziedzińca nie posiada muru tylko niską barierkę i jest to punkt widokowy bo barierka stoi na samym skraju pionowego klifu. Jest stąd świetny widok na zachodnie klify które teraz nurzają się w czerwonym słońcu. Widok podobny jak z przed latarni tylko szersza perspektywa. A o tej porze oprócz klifów można zobaczyć ową ludzką widownię zachodu słońca od przodu. Ciężko stąd zrobić zdjęcie żeby ich nie było. Gdyby było więcej czasu można by było zrobić sobie długi spacer tymi klifami i pewnie ludzi by prawie nie było.
Zachód słońca coś nie nadchodzi i zrobiło się nieco nudno. Widzieliśmy już sporo zachodów słońca i o wielu z nich pisano, że są najpiękniejsze na świecie. O tym też. Można powiedzieć, że mamy już jakąś średnią najpiękniejszych zachodów. Czekanie w tłumie i wietrze sugerowało, że ten może być nawet nieco poniżej tej średniej. Już sobie wyobraziłem co będzie jak to słońce już zajdzie i ten cały tłum wsiądzie do tych swoich samochodów i będzie próbował na tej wąskiej drodze zawrócić i wyjechać. Godzina murowana. Nawet teraz gdy opuszczaliśmy to w sumie fajne miejsce ruch był duży. Część osób – jak my znudziła się oczekiwaniem a część a część jeszcze przyjeżdżała na ostatnią chwilę i panicznie szukała parkowiska.
Myślałem, że jak tylko odjedziemy od klifów to wiatr przycichnie a nawet ustanie zupełnie. Ale nie. Drzewami nad campingiem zdrowo majtało i mimo ogólnie ciepłego wieczoru miało się wrażenie, że jest tuż przed burzą. U nas pewnie by było. Kolacja miała być przyjemna w ciepłocie wieczora. Ale tak naprawdę szybko zrobiliśmy zupki, popili winem i do namiotu. Wiatr mimo że nie rzucało nam stołem – popsuł wieczór.