Fujikawaguchiko

Mało nam było śniegu w Polsce to mamy. Wczoraj nic tego nie zapowiadało. W ogóle świeciło słońce i zanosiło się na piękną wiosnę. A tu po odsłonięciu zasłon – jak w święta w stanie wojennym. Śniegu po pachy i dalej pada. Chmury idą nisko i nie widać żadnych gór. A wczoraj przynajmniej było widać podstawę góry Fuji. Dobrze, że mam kalesony czapkę, szalik i rękawiczki. Zima jednak w tym roku będzie dłuższa.
Jak już coś pić w Japonii to np Sake. A jak już pić to wypada wiedzieć jak się ją robi. Jeszcze w Polsce Iza znalazła tą lokalną atrakcję w Fujikawaguchiko. To mały wytwórnia sake robiąca trunek w zasadzie na potrzeby lokalnej społeczności. Na dodatek od kilkudziesięciu pokoleń i to w tym samym miejscu. Zwiedzanie można było zarezerwować przez internet. Małą niedogodnością była strona gdzie 90 procent tekstów była po Japońsku. Ale dało się i nawet dostaliśmy potwierdzenie na maila. Cena 500 jenów od osoby ale płatne na miejscu. Do fabryczki mamy 1400 metrów więc w sumie spacer na 15 minut. Nawet nie trzeba było zbyt wcześnie wstać. Wejście na 9:30.
Śnieg cały czas pada i trasa którą wczoraj przeszliśmy spokojnie tocząc walizki dziś wyglądała jak trasa alpejska w slalomie gigancie. Droga odśnieżona ale chodnikami nikt nie zawracał sobie głowy. Wyglądało to nawet bajkowo. Bez zbytniego błądzenia trafiamy pod wskazany adres. Droga prowadzi wgłąb ogrodzonej posesji. Jesteśmy sami i nikt na nas nie czeka. Ale to tu bo widzieliśmy skromne banery. Kręcimy się trochę po podwórku szukając punktu zaczepienia. Ktoś tam w głębi się pojawia ake jest zajęty pracą. Po prawej stronie coś jakby sklepik z pamiątkami i dzwonek. Jak jest tzn, że można dzwonić. Pojawia się starsza pani Japonka najwyraźniej zdziwiona, że ma odwiedziny. No ale mamy w końcu rezerwację. W między czasie pojawiły kolejne 4 osoby. Zestaw dziwny. Dwóch przylizanych i wyżelowanych amerykanów i para Niemców przy czym Niemka wyglądała jak Niemka a jej chłopak wyglądał jakby był z amerykanami. Jakby się nieźle znali. Jak pani zobaczyła dodatkowe 4 osoby to się jeszcze bardziej zdziwiła zapytała nas o kraj a Niemców o nazwiska i poszła sprawdzać swoje papiery. Jak wróciła to pytała Niemców czy są z polski. My powiedzieliśmy, że to my jesteśmy z polski i machaliśmy naszą rezerwacją na dzisiaj. No ale Niemiec nazywał się Polak i według pani powinni być oni i amerykanie jutro. To oni spojrzeli w swoje papiery i okazało się, że pomyliły im się dni. Jak mogły się im pomylić dni? No jak Niemiec może się nazywać Polak? Na trzeźwo chyba tego nie zniosę. Naszej rezerwacji natomiast nie znalazła. W końcu uznała nie ma co deliberować i skoro już jesteśmy to w zasadzie możemy fabryczkę zobaczyć.

Ide Sake Brewery

Zgrabnie zostaliśmy skasowani po 500 jenów. Wstęp odbył się w sklepiku gdzie była ława i można było usiąść. Część pokazu odbyła się tu i pani swoje mowy po angielsku popierała filmikami z tabletu. Nie tak źle z jej angielskim. Dziś praca w wytwórni raczej nie wre i przeciskamy się po ciasnych pomieszczeniach wypełnionych sprzętem i beczkami z sake. Okazuje się że sake robi się tylko przy ujemnej lub zerowej temperaturze. Ale nie zrozumiałem czy to ze względu na proces technologiczny czy też tradycję. Tu się myje ryż, zdziera wierzchnią warstwę i namacza, a tam paruje aż para na pół wiochy leci. Potem posypuje pleśnią a potem dodaje trochę drożdży. Jak trochę poleży to sfermentuje. Potem się to wyciska, filtruje, pasteryzuje lub nie i przelewa do butelek. A z wytłoczyn robi się różne rzeczy. To proces w skrócie. A wszystko ręcznie lub prostymi maszynami. Szkoda tylko że dziś nikt tu nie pracuje i większość wiemy z opowieści lub z tabletowych filmików. Pani jeszcze pokazuje swój zabytkowy drewniany do i stary ogród. Wszystko to ładne choć ten dom to chyba już tylko na pokaz bo na pierwszy rzut oka jest niezamieszkały. Na koniec wracamy do sklepiku na podsumowanie i degustację. Po drodze pamiątkowe zdjęcie przy wejściu do fabryczki. Pani robi swoim aparatem i to zdjęcie ma się pojawić na stronie wytwórni. Niemcy robią i my też. I amerykanie swymi iPhonami. Mają mi wysłać zdjęcie mailem bo twierdzą że przez bluetooth pomiędzy iPhonem a Samsungiem nie pójdzie. No nie wiem.
Dostajemy od pani na pamiątkę kieliszki z logo firmy a na stół trafiają do degustacji trzy rodzaje sake. Wszystkim się oczy śmieją do tej sake zwłaszcza, że jest zimno. Pani sporo opowiada o rodzajach sake ale było sporo słów których nie znam. Wznosimy toasty w różnych językach. Ciekawe że „na zdrowie” wszyscy znają i wiedzą, że to z polski. Polacy się wszędzie rozjechali po świecie i pewnie z każdymi piją. Wszystkie sake mi smakują a jedna jest jakaś szlachetniejsza tylko nie zrozumiałem dlaczego. Kosztuje też prawie dwa razy więcej. Oglądamy pamiątki ale ja ju z się zdecydowałem na zakup jednej butelki tej tańszej sake. Noo nie jest aż taka tania – 1500 jenów. W końcu to produkt rzemieślniczy. Bo w sklepie to widziałem nawet poniżej 1000. Ale tu mamy zdegustowane i wiemy, że jest dobra.

Ten region w którym jesteśmy nazywają też krainą pięciu jezior. Cztery z nich opasano siecią połączeń autobusowych dla turystów. Wszędzie można znaleźć mapki z trasami, rozkładem jazdy i cenami. Ale jest też opcja kupienia specjalnego biletu za 1500 jenów na 2 dni za osobę na wszystkie 4 trasy dziki któremu mamy nielimitowaną ilość przejazdów na tych trasach. to jest opcja dla nas bo dzisiaj i jutro zamierzamy tu trochę pojeździć. Poniżej mapka sytuacyjna. Można ją pobrać.

 

Nie pamiętam dobrze jak było poprzednim razem ale teraz zaczęliśmy zwracać na to uwagę. We wszystkich tych minimarketach jak Lawson, 7elewen czy Family Markt robią kawę. Można ją spożyć na miejscu lub wziąć na wynos. Bo filiżanek brak. Zwykłe dykturowe kubki z pokrywką jak na stacji benzynowej. Ale kawa z ekspresu i z mlekiem i całkiem dobra. No i za 180 jenów a nie za 500 jak w kawiarni. To jest dobra opcja żeby spożyć ją na szybko. W oczekiwaniu na autobus linii niebieskiej spożyliśmy ze smakiem.

Stanąłem w kolejce do autobusu a Iza poszła kupić bilety w kasie na dworcu. Szybko okazało się, że ta kolejka to jest do tras bardziej popularnych i jak podjechał bus niebieskiej linii to wsiadło tam parę osób i machano do mnie żebym wsiadał.A Izy nie ma. Autobus odjeżdża za krótką chwilę i lecę zobaczyć czy coś się Izie nie stało. Na dworu Iza stoi jako pierwsza przy zamkniętym okienku. Ponoć zamknęli je na chwilę i nie kazali odchodzić. Ale ta chwila się coś przedłuża. A ta niebieska linia to jeździ dość rzadko i następny autobus mamy za 2h.  Zaczynamy się lekko awanturować bo coś w tej precyzyjnej zwykle Japońskiej maszynie organizacyjnej się popsuło. Pani która zawiadowała kolejkami do kas wyprowadziła na do autobusu mówiąc, że najwyżej kupimy sobie bilet w autobusie (to jednak można). Zatrzymano autobus jak już odjechał 20 metrów od przystanku. Wsiedliśmy a kierowcy powiedziano, że bilety kupimy później. Jedziemy do jeziora Motosuko. Widoków raczej mieć nie będziemy bo cały czas pochmurno . Kierunek wybraliśmy bo daleko i można odpocząć i ogrzać się w autobusie. Szybko jednak ogrzewania mieliśmy dość bo kierowca grzał jak wściekły. Jazda się przeciągała bo jezioro okazało się naprawdę daleko a żeby w ogóle coś widać było trzeba cały czas przecierać szybę bo parowała. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wysiąść o jedno jezioro bliżej bo szkoda było czasu na dłuższą jazdę gdy i tak niewiele widać. To punkt Shoji nad jeziorem Shojiko. W/g przewodnika z tego miejsca jest naprawę fajny widok na Górę Fuji. No cóż musimy wierzyć na słowo. Kierowca sprzedaje nam bilety dopiero teraz. Okazuje się że może też sprzedać ten na 48h. To po co w ogóle Iza stała w tej kolejce na dworcu? Ale kto to mógł przewidzieć. Wychodzi na to że idea tych kas na dworcu jest bez sensu. No może ma odciążać pracę kierowcy ale czy przez to jest lepiej? Chmury idą nisko i okolica jest fajna ale już wierzchołki najbliższych górek są w chmurach a co dopiero Góra Fuji. I cały czas pada śnieg. No cóż – miała być wiosna a tu takie coś.

Jezioro Shojiko

Robimy fotki w oczekiwaniu na autobus który nas tu przywiózł. Mieliśmy ok 15-20 minut zanim dojechał do Jeziora Motosuko i zawracał. Lepiej wsiadać do niego bo następny za 2h. Planik który nam dano na dworcu jest przydatny. Oprócz tras autobusów z przystankami wszystkich linii jest też rozkład jazdy. Można sobie dość precyzyjnie zaplanować podróż razem z przesiadkami na dowolncy stacjach. Iza chce się przesiąść z naszej niebieskiej linii na zieloną. Zielona jeździ trochę dziwnie ponieważ trasa ni do końca się pokrywa w obie strony. Tzn w jedną jedzie inaczej i z powrotem inaczej. Na mapce widać te trasy i wychodzi nam, że niebieska i zielona linie spotykają się na przystanku nr 71. Wg rozkładu jazdy będziemy mieli około 15 minut na przesiadkę. „Kiedy wjechali na wyniosłość drogi, oczom ich ukazał się las. Krzyży”  Ta scenka z Nic Śmiesznego pasowała tutaj jak ulał. Ten las to Las Aokigahara. W sumie nie był to punkt programu żeby przesiadać się akurat w owianym złą sławą lesie samobójców. Coś tam słyszeliśmy wcześniej i że to w Japonii ale jakoś nie skojarzyliśmy, że to w rejonie Fuji. Las nie robił aż tak złego wrażenie. Był wprawdzie nieco mroczny i gęsty. Obrastał pole lawowe i z tego powodu ciężko się po nim poruszać. Ale to nie żaden powód żeby iść się tam powiesić. A ponoć trup ściela się w okolicy gęsto i lokalna administracja postawiła nawet na obrzeżach lasu tablice zniechęcające potencjalnych chętnych. Przez las wiedzie kilka ścieżek którymi można się przejść.

Zieloną linią podjeżdżamy do Sengen-jinga shrine nad jeziorem Kawaguchiko. Nie żeby to była jakaś specjalna atrakcja ale w zasadzie jest po drodze to można zobaczyć. Chmury się nieco podniosły i mamy lepszy widok na jezioro. Kręcimy się nieco w okolicy i po brzegu jeziora przez co ucieka nam autobus. Do następnego chwila więc idziemy pieszo wzdłuż jeziora rozglądając się za jedzeniem bo zrobiło się głodno. Wchodzimy do czegoś co na pierwszy rzut oka wygląda na jadłodajnie. W środku raczej na zwykły japoński tradycyjny dom. Ktoś jednak je. ale stoły są wspólne i jest ich może 3 a z kuchni wyjrzała jakaś pani. Nie było jakiejś lady czy baru po prostu kuchnia z lekkimi rozsuwanymi drzwiami. Pytanie o danie wegetariańskie bardzo panią skonsternowało bo wyglądało na tu, że w jej pięciopozycyjnym menu raczej wszystko na mięsie. Ale bardzo chciała pomóc.  Wyciągnęła jakiś lokalny folder  reklamowy z opisanymi i naniesionymi na mapkę knajpami. Nic ciekawego po drodze nie znajdujemy a opisy na folderze nie gwarantują dań wegetariańskich. Lokal Tempura IDATEN rokuje dobrze ale to kawałek. trzeba autobusem. W pobliżu do zielonej linii do chodzi linia czerwona. W zasadzie jej jakiś skrajny przystanek. To zwiększa nasze szanse na złapanie transportu. Z mapki z folderu trudno określić gdzie trzeba wysiąść i ostatecznie rozmijamy się z knajpą o jakieś 1500 metrów. Głód już nas drąży więc w akcie desperacji porzucamy pomysł restauracji i idziemy na cokolwiek do pobliskiego Lawsona. W markecie jak zwykle minibarek. Tu jakby wybór nawet większy i jest panierowana ryba. W końcu coś dla Izy. Ryba taka smaczna czy Iza taka głodna bo dwie rybki znikają błyskawicznie. Dobrze, że nie mają ości. Płaskością kojarzą się z flądrą ale tak na prawdę to ciężko zidentyfikować. Ja kupuję najpierw tajemnicze panierowane coś na patyku które okazuje się jakimś różowym mięsem sklejonym z cebulą. Różowe miękkie i smaczne. Potem dokupuję coś w rodzaju nagetsów miękkich ale jakby mniej przemielonych w papierowym etui. (140 jenów). Wszystko to zalewamy dwoma dużymi kawami late. Jesteśmy uratowani i humory nam się poprawiają.

Wsiadamy ponownie w autobus (czerwona linia) i jedziemy do Kawaguchiko Natural Living Center. To statnia stacja tej linii po drugiej stronie Jeziora Kawaguchiko. To miejsce skąd również powinno być widać dobrze górę Fuji ale jednak nie dziś. Jest zimno rozglądamy się tylko i wracamy. W drodze powrotnej wysiadamy przy kolejce linowej na górę Tenjo. Nie żeby wjeżdżać tylko zobaczyć z dołu. Wracamy na piechotę po drodze oglądając sklepy z pamiątkami i do Lawsona. Uzupełniam zapas piwa i usiłuję kupić jakiś zestaw do samodzielnego montażu kanapek na jutro na śniadanie i na zwiedzanie. Tak żeby uniknąć czarnej godziny jak dzisiaj. Trzeba powiedzieć, że pieczywo to mają tu do bani przynajmniej w tych osiedlowych marketach. Chleba po za tostowym nie uświadczysz a bułki to miękkie gnieciuchy  obarczone ryzykiem bycia słodkimi lub nadzianymi słodką pastą z czerwonej fasoli. Ostatecznie wybieram zestaw jakiś bułek posypanych stopionym serem, serek topiony w plasterkach, i wędlinę jak polędwica sopocka. Szału nie ma ale jakieś kanapki z tego będą. Wieczorem w cieple klimatyzatora można podelektować się zakupioną sake.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.