Fujikawaguchiko dzień drugi
Śnieg padał całą noc. I to nie jakiś śnieżek. Jeżeli padał by deszcz, to można by powiedzieć, że była ulewa a w wypadku śniegu? Śniegawa? Rano śniegu było więcej niż w jakikolwiek zimowy dzień w Starachowicach. Temperatura w okolicach zera więc śnieg się utrzymywał ale za razem był ciężki i mokry. Z tendencją to przylepiania się do wszystkiego. No i chmury – dalej nic nie widać. Ale przyzwyczaiłem się już do myśli, że góry Fuji nie zobaczymy.
Na śniadanie zjedliśmy to co kupiliśmy wczoraj. Czajnik jest więc herbatę lub kawę można zrobić. Nie ma szans na chrupiące bułeczki ale to co kupiłem wczoraj da się zjeść. (Lawson o 9:50 kupujemy dwie kawy po 180, mój alkoholowy napój brzoskwiniowy Tipsy Peach Suntory za 152
Plan na dziś się krystalizuje. Nie ma co szaleć bo pogoda nie sprzyja. Jest tu kilka atrakcji na słabą pogodę co Iza skrzętnie wynotowała. Po północnej stronie jeziora Kawaguchiko przy 19stym przystanku czerwonej linii znajduje się Itchiku Kubota Art Museum. W ogóle Japończycy mają dużo różnych muzeów zwłaszcza w regionach turystycznych i trzeba przyznać, że są one uczęszczane. Nie wiem – chyba nawet jak tematyka muzeum ich nie interesuje to chyba chcą mieć kontakt z jakąś sztuką. Bo Itchiku Kubota np zajmował się malowaniem kimon. Jak wiadomo kimona są w Japonii ważne. Dalej często spotykane na ulicach a w wypadku świąt, oficjalnych spotkań mogą być nawet obowiązkowe. Nawet w hotelach zamiast szlafroków dają wymieniane codziennie kimonka. Wprawdzie nie pomalowane ale i tak bajer. Kubota chciał odtworzyć starodawną sztukę wielobarwnego malowania jedwabnych kimon. Wzór rozrysowywany jest na jedwabiu, który następnie jest punkt po punkcie związywany węzełkami. Następnie na poszczególne, rozplanowane płaszczyzny wzoru nakłada się pędzlem na czubki węzełków farbę, która wsiąka w jedwab. Po utrwaleniu farby nad parą, rozpruwa się supełki. Efektem jest nie tylko kolor, ale też zmarszczona, wypukła faktura po supełkach. Coś mu tam nie szło i musiał wprowadzić jakieś modyfikacje do tej techniki ale i tak stał się sławny.
Do muzeum które znajduje w japońskim ogrodzie na stoku wzniesienia trzeba odrobinę podejść pod górę od przystanku. Gdzieś tam nieśmiało jakby próbowało przebić się słońce ale ostatecznie w ramach poprawy pogody zamiast śniegu zaczął padać deszcz.
Główna atrakcja muzeum to wystawa sądząc z ulotki którą dostaliśmy – 30 kimon wykonanych techniką Kuboty. Samo wejście na teren muzeum ma sprawiać wrażenie, że ocieramy się o prawdziwą sztukę. Sama brama jest bajerancka a po drodze do głównej wystawy idziemy przez część ogrodu z wodospadami i zabudowaniami wyrwanymi żywcem z Gaudiego. Szkoda że pada. Niestety kimon nie można fotografować. Szkoda bo są bardzo kolorowe. Wystawa jest na planie kwadratu. Każą nam zdjąć buty wciskają planik z opisami każdego z wystawianych kimon w wersji angielskiej. Dobre i to. Kimona są prezentowane w większości na wewnętrznym obwodzie budynku ale na podwyższeniu w środku prezentowane są 4 kimona. Jak zrozumiałem to wystawa nie wiem czy tylko wyszczególniona czy w ogóle wystawione te sztuki na specjalną okazję. Na ulotce pisze, że te 4 kimona będą wystawiane od 25 stycznia do 22 maja 2017 roku a wystawa nazywa się „Riot of cherry blossoms” Fakt – malunki na nich wiążą się z pewnością z kwitnieniem wiśni. Opisy do kimon na naszym angielskim folderze musiał pisać jakiś poeta bo pomijając nieznane nam słowa to opisy były jak wersety wierszy. Ciekawe to ale może znudzić. Zajrzeliśmy jeszcze do prywatnych pokoi Itchiku z widokiem na ogród i połaziliśmy po samym ogrodzie ale w sumie nie ma się tu co rozgaszczać na dłużej chyba, że w sklepiku z przygnębiająco drogimi pamiątkami. a wszystko to za 1300 jenów od osoby
Nie mamy jakiegoś konkretnego planu. Sytuację kształtuje pogoda. Jest wiele miejsc do zobaczenia pod warunkiem, że coś widać. Ogólnie to mamy jechać do skansenu. Takie muzeum wsi japońskiej. Ponoć z widokiem na górę Fuji. Na razie jest to bez sensu bo pogoda jest słaba, zwłaszcza widoczność. Z muzeum Kubota i tak się nie da tam dojechać bez przesiadki. Jedyna sensowna przesiadka to z linii czerwonej na zieloną. Jest kilka punktów styku. Trzeba tylko wybrać taką gdzie na przesiadce da się coś zobaczyć. Np. tego kamiennego samuraja widzieliśmy już wcześniej z autobusu. Wystarczy zaplanować przesiadkę z linii czerwonej na zieloną w okolicy Muzeum Yamanashi Gem. To muzeum kryształów. Nie żeby zaraz do niego iść chociaż wśród Japończyków jest dość popularne. Ma swój przystanek i dla kogoś kto spędza tu całe wakacje jest to pozycja z serii „must see”
Przystanek numer 8 linii czerwonej znajduje się naprzeciwko tego Muzeum i może z 50 metrów od samuraja. Robimy fotki – ale co to? Pogoda się poprawia. Chmury idą trochę w górę i nawet tu i tam wyłania się słońce. Iza bazuje nas w tym miejscu z nadzieją, że zobaczymy całą górę. Ta podstawa Fuji co teraz widać to i tak znaczny postęp bo dotychczas to w ogóle nie było widać, że coś tam jest. Poniżej linii chmur widać błękitne niebo i robi się jakoś tak bardziej optymistycznie. Już po samej podstawie góry Fuji widać, że to nie byle góra piachu. Aproksymując sobie w wyobraźni jej wysokość widać, że wysokością przyćmiewa wszystko w okolicy i nic dziwnego, że dla lokalnych mieszkańców była czymś więcej niż tylko górą. Ta góra mówi – jestem sobie góra, duża góra. Największa w okolicy. Mam cię gdzieś bo jestem duża. Jesteś tak mały, że nie chcę mi się na ciebie patrzeć. Zresztą jesteś tak mały, że i tak cię nie widzę – karle. Przebierając naszymi karlimi nóżkami dreptamy w te i wewte w nadziei, że góra wyłoni swoją głowę i nawet jeśli z pogardą to spojrzy na nas. Góra przywdziana w pelerynę chmur nie zamierzała się jednak w ciągu 40 minut obnażyć. I tak się ociepliło i nie ma co dłużej zwlekać. Jedziemy do skansenu Saiko Iyashi-no-Sato Nenba. Skansen jak skansen. Gdyby nie to, że japoński to byłby goryszy niż Muzeum wsi Radomskiej, zdecydowanie gorszy niż Kieleckiej a do Sanoka się nie umywa. Ratuje się ponoć lokalizacją. Wsiadamy w linię zieloną i jedziemy spory kawałek na południowy kraniec Lake Saiko.
Autobus wysadził nas obok dużego parkingu. Sądząc po rozmiarze czasami musi tu być inwazja turystów. Teraz jest dość pusty. Ale ogólnie ludzi nie brakuje. Do skansenu trzeba odrobinę podejść po górę wzdłuż obetonowanego potoku. Większość strumieni wypływające ze stoku na którym znajduje się skansen – uregulowań. Historia jest taka, że oryginalna wiocha, która się tu znajdowała splynęła jakiś czas temu wraz z lawiną błotną w dół stoku. Niewiele z niej zostało a trochę ludzi zginęło. Postanowiono wtedy zabezpieczyć cały ten teren przed powtórkę nieszczęścia. Strumienie uregulowano a w wyższych partiach zrobiono betonowe przeszkody które mają rozpraszać i rozgarniać na boki potencjalne lawiny błotne. Wiochę postanowiono odbudować ale nie było już chyba twardziela, który chciałby tu zamieszkać. Chyba z braku lepszych pomysłów zrobiono tutaj skansen.
Po drodze jest parę budek z pamiątkami ale nic nie przyciągnęło wzroku – no może poza panem który grillował na patykach małe rybki. Ładnie pachniało ale jak to jeść? Wypadało by porostu całe. Razem z głową i ogonem.
Skansen ma formę trochę otwartą i nie ma jakiegoś biura czy budynku. Jest niewielka budka biletem i gdyby nie niewielka kolejka – łatwo było by ją pominąć. Kupujemy bilety po XXX i wchodzimy. Budynki wyglądają ładnie i faktycznie widać by było górę Fuji bo jej podstawa i głowa w chmurach jest z tąd znakomicie widoczna. Niestety wewnątrz budynków brak wyposażenia czy jakichkolwiek przedmiotów codziennego użytku. Zaaranżowano w nich sklepiki z pamiątkami wytwarzanych na miejscu przez lokalnych artystów. Była też wystawa japońskich lalek.
W miarę wchodzenia w górę wioski pogoda się porwała a chmury szły w górę. Ani się spostrzegliśmy jak góra Fuji odsłonił się cała. Tylko jakieś niewielkie przesuwając się obłoki zaczepiały się czasami o szczyt. Może odrazu nie spostrzegliśmy byśmy ze górę juz widać ale na pobliskiej platformie widokowej w górze wioski trwało poruszenie. Lokalni turyści przebrani w tradycyjne japońskie stroje masowo robili sobie zdjęcia w jedna stronę. A po chwili widać było, że ta jedna strona wypełniona była górą Fuji. Wygląda ona naprawdę imponująco. Wielka z wyraźnie zaznaczonym kraterem. Od połowy ośnieżona z głębokimi bruzdami po spływającej śniegowe wodzie. Dodatkowo o tej porze lekko zaczerwienione zachodzących słońcem. Początkowo myślałem, że ci ludzie przynieśli ze sobą te kimona. Ale nie. Obok platformy widokowej, w jednym z domków jest wypożyczalnia. Cena wypożyczenia kompletu to 500 jenów. I nie wiadomo czy przebiernie się jest tu takie popularne czy ludzie zachęcili się nagle odsłoniętą ekspozycją na górę Fuji a może informacją o mającej być wkrótce podwyżką wypożyczenia do 1000 jenów.