Varanasi
Pociąg ciągle stawał i na stacjach i w polu. Niby slipper, ale niektórzy nie gasili światła. Przekimałem jednak do rana z kilkoma przerwami. Dobrze, że zgoniliśmy tego tubylca co zajął Izie miejsce. Niby miał sąsiednie i niby co za różnica, ale jakoś zapomniał dodać, że wysiada wcześniej. Na jego miejsce przyszedł nowy pasażer i pewnie budził by Izę w środku nocy. Widać, że pociąg ma opóźnienie. Ale to akurat dobrze bo miał przyjechać o barbarzyńskiej 4:30. A tak to jest jeszcze 6:30 i dalej jedziemy. Składamy powoli manele. Dziadek meloman znowu włączył swojego MP3 playera z głośniczkiem. Słychać na cały wagon. Chyba przemowa jakiegoś przywódcy duchowego ubarwiona tu i tam piosenkami a może modlitwami śpiewanymi. Świt był już dobrze zaawansowany. Za oknem zaczęły się właśnie przedmieścia Waranasi. Najpierw pierwsze zabudowania i pola ryżu. Są dni kiedy mimo całej egzotyki orientu proza życia codziennego odziera wyprawę z romantyzmu. Chyba większość mieszkańców okolicznych przedmieść postanowiła o tej samej godzinie iść do kibla. Ale co to? Nie ma kibla. No tak – trzeba iść na pole. Jak okiem sięgnąć pola srających hindusów. Pociąg sobie jedzie i każdy z okna może sobie pooglądać. Duży, mały, kobiety i dzieci. Żeby chociaż w jedno miejsce.
Dworzec specyficzny. Ma duży budynek co najmniej na dwóch peronach. Jeszcze dobrze nie wysiedliśmy a już znalazła się dobra dusza. Pokazuje gdzie wyjście i gdzie wszystko się znajduje. Nieodparta chęć pomocy zagubionym w obcym kraju? Nie business. To jest wnerwiające. Nikt tu jeszcze białemu turyście nie pomógł bezinteresownie. Trzeba od razu założyć, że osobo która tylko cokolwiek do nas powie, wkrótce przejdzie do meritum. A to oznacza, że akurat ma rykszę, albo znajomego który ma rykszę. Albo taryfę albo hotel albo co tylko się zechce. Wiedza o tym i czujność wcale nie chroni przed takimi upierdliwcami. Wkrótce okazuje się że nawet jeśli się odpowiedziało hello na hello tubylca to już się powinno skorzystać z czegokolwiek z jego usług. Nie można po prostu wyjść z dworca, podejść do losowo wybranej taryfy/rykszarza i na taksometr pojechać w wybrane miejsce. 200 metrów przed postojem ryksz będzie się miało 50 ofert, każda najlepsza, tania i specjalnie dla nas. Będą przekrzykiwać jeden przez drugiego, poszarpywać za rękawy. Będą szli w odległości 25 centymetrów i ciężko będzie się tego kręgu wyrwać. Będą podobnie przystawać i pilnie nasłuchiwać rozmowy bo a nuż usłyszą nazwę hotelu, albo miejsca do którego się chce jechać. Najtwardsi będą szli nawet 500 metrów. Sposobem może być celowe zaniżanie ceny. Na przykład cena jest 100 rupii. Targujemy i zaczynamy od 40. Są zniechęceni i mało kto podejmuje negocjacje od tej ceny i odchodzi. Ale na to miejsce przychodzi 2 nowych bo przecież on ma najlepszą ofertę, specjalnie dla nas i tamten się nie umie targować. Nic to, że słyszał poprzednie negocjacje i naszą propozycję 40 rupii. Więc zaczyna od początku. Można tak długo. Nie można przystanąć, chyba że po prostu chce się pojechać i bierze cenę jaką proponują. To dalej jest cena do przyjęcia. Zwłaszcza jak się wie jakie ceny obowiązują na danym terenie.
W końcu wydostaliśmy się z dworca i tam samodzielnie rozpoczęliśmy poszukiwania. Strasznie marudzili, że kiepski dojazd, że uliczki wąskie. W końcu z jednym utargowaliśmy na 80. Jedziemy. Droga faktycznie wkrótce zrobiła się bardzo wąska. Wysiedliśmy. Celowo nie podawaliśmy nazwy hotelu żeby nie usiłował nas namawiać do zmiany. Zarządziliśmy wysiadkę przy Gacie Kedar. Gaty to takie miejsca gdzie miasteczko schodzi schodami do rzeki Ganges. Przy nich palone są na stosach zwłoki zmarłych, przybywają do nich pielgrzymi odbyć oczyszczające kąpiele. Uliczki w tym miejscu tworzą skomplikowany labirynt. Czasami mają po 70 centymetrów szerokości. Udaje na się znaleźć drogę do rzeki bo przy tak ciasnej zabudowie wcale nie jest to takie proste. Nie opodal ma się znajdować hotel Sonmony. A się znajdować przy jednej z Gat gdzie palą zwłoki. Ponoć są widoki z balkonów i z hotelowej restauracji na dachu. Jak się idzie z plecakami w takim miejscu i o 9 rano to 100 tubylców weźmie sobie za cel skusić cię na jakiś nocleg. Każdy jest najtańszy, najlepszy, ze znakomity widokiem. Tyko wejść i popatrzyć. Za darmo. Nie ma znaczenia że się już wybrało. Idziemy wzdłuż obsranego i obsikanego nabrzeża. Leży tam każdy rodzaj kupy. A kolekcji urynałów nie powstydził by się kibel na dworcu na najgorszym zadupiu w Polsce. Faktycznie palą zwłoki. Na początku ma się wrażenie, że to tylko duże ogniska ale po chwili koncentracji widać kawałki ciała. Robi wrażenie ale jakoś dziwnie się to czuje. Jakby podświadomie, że nie powinno się na to patrzyć. Samo miejsce to nic specjalnego. Ot doły w ziemi na nabrzeżu. W pobliżu stragany ze wszystkim co mogło by pomóc uczynieniu tej ceremonii lepszej. Na pewno ważne miejsce dla rodzin zmarłych. Jest hotel. W ogóle to ciężko założyć, że w takich miejscach są w ogóle hotele. Budynki nie wyróżniają się od innych zrujnowanych w okolicy. Szyldy ledwo widać. Ten ponoć polecała w internecie jakaś osoba co tu była. W tumanach dymu z ognisk wchodzimy do maleńkiej recepcji. Wolne pokoje są – idziemy oglądać. Nic specjalnego. Sporo gorszy od poprzedniego ale i tańszy. 500 rupii za noc. Ma widok na Ganges i na lokalny slums. Widać trochę miejsce gdzie palą zwłoki. Pokoje są w całym hotelu podobne. Droższe im wyżej położone ale to zapewne ze względu na widok. Na dachu zrujnowany bar zwany tutaj restauracją ale tam widok jest najlepszy. Nie ma to jak zjeść sobie posiłek z widokiem na palone ciała. Dobrze jak akurat ciemny dym nie wali na gapiów. Jemy tam śniadanie bo nie chce nam się szukać innego baru. Przynajmniej jest jakiś wybór. Gapimy się z tego dachu. Jest dość wysoko. Po dachach okolicznych slumsów skaczą małpy. Nieopodal jest kapliczka gdzie chyba jest ostatnia modlitwa. A wszędzie dookoła masa drewnianych bali na stosy. Co jakiś czas przynoszą na drabince, zawinięte w ozdobne prześcieradło ciało zmarłego. Właśnie przynieśli kogoś znacznego bo układają duży stos w centralnym miejscu. Najstarszy syn już jest. Jak każe tradycja – ogolony na łyso i zawinięty w jasną szatę. Ciało ląduje na stosie i jest przykryte dodatkową warstwą drewna. Syn obchodzi stos ze dwa razy i podpala przyniesionym ze świątyni płonącym wiechciem. Potem już tylko pilnuje czy obrzędnicy dobrze dokładają do ognia. To bogaty pochówek bo obok jest biedniejszy i ognisko ledwie się pali. Z jednej strony stosu wystają nogi a z drugiej głowa. No – można powiedzieć, że wstrząsające.
Idziemy wzdłuż rzeki. Ganges w tym miejscu tworzy zakole wcinając się lekko w stare miasto. Dzięki temu widać lepiej pozostałe gaty. Niestety wilgotność jest spora przez co powietrze nie jest klarowne. Jakby lekka mgła. Nie widać też dobrze błękitu nieba choć nie ma chmur. Na nabrzeżu sporo ludzi – głównie tubylcy. W ogóle ma się wrażenie, że turystów jest niewielu a jeśli już to Koreańczycy albo Japończycy. Ich jest najwięcej.
Odpieramy ataki ze strony wynajmujących łódki. To lokalna atrakcja – spacerowy rejs wzdłuż brzegu. Może być faktycznie fajny bo z samego brzegu trudno ogarnąć brzegową zabudowę. Ceny kształtują się od 200 do 100 rupii za godzinę. Nie wiem ile razy odpowiedziałem „nie, dziękuję” bo na razie chcemy oglądać z nóg a nie płynąć. Ataki przeprowadzane są w trzech rodzajach. Łódka, haszysz lub marihuana, masaż. Właściciele łódek potrafią iść za turystą i mędzić mu przez 200 metrów, że mają tanio a wszyscy mają tak samo. Specjaliści od używek zagadują krótko i konspiracyjnie i szybko odchodzą. Masażyści stosują technikę której wcześniej nie widziałem. Wyciągają rękę na przywitanie, potem ją przytrzymują i zaczynają masować rękę i jednocześnie mówić uspokajająco, że tylko chcą coś pokazać. Pasaż przechodzi z dłoni na przed rami i jednocześnie dowiadujemy się, że oto mamy przed sobą megaspecjalistę od masażu i że kogo to on już nie masował. Łagodne stwierdzenie, że nas to nie interesuje może nie wystarczyć. Stanowczo uwolniłem rękę patrząc groźnie. No i dowiedziałem się z pretensją, że on bierze tylko 10 rupii za każdy masowaną część ciała. Podobno tak namawiają. Najpierw na masaż samej głowy za 10 rupii a potem sami masują resztę ciała i ani się nie spostrzeżemy i już jest 150rupii. Czegoś się nauczyłem. Jak tubylec wyciąga rękę to nie należy się witać. Co najwyżej odpowiedzieć indyjskim przywitaniem.
Przemieszczamy się wzdłuż kolejnych Gat w dół rzeki. Sporo się tu dzieje. Kolorowe tłumy hinduskich pielgrzymów ładują się o tej porze dnia na łódki i albo płyną na drugą stronę rzeki albo na wycieczkę wzdłuż rzeki. Wchodzi ich tam z 50 osób. Zaciekawiło nas ile taki rejs z nimi może kosztować. Nie sposób się jednak dowiedzieć. Prawie udało się nam wejść, ale chyba oni mają jakąś zmowę bo jak pojawił się właściciel małej łódki to osoba wpuszczająca na dużą od razu powiedziała, że się nie da i pokazywała że tamta jest dla nas. To oczywiście nie prawda. Weszliśmy więc w negocjacje. Powiedziałem mu, że kłamie i że wiem, że miejscowi mają taniej i że na pewno nie popłyniemy z tamtym. Chyba się trochę nie spodziewał i zapytał a ile byśmy byli skłonni dać. Powiedziałem że 20 rupii od osoby. Zaczął się nagle rozglądać kto by popłyną za tą cenę ale dalej nie w tej łódce dla wszystkich. Zapytał czy za 50razem. Godzimy się. Sytuacja staje się zabawna bo gość pewnie chciałby wziąć te pieniądze w kieszeń ale zapewne łódź nie jest niego i ktoś by go podkablował. Dobra odpuszczamy bo w sumie nam nie zależy. Coś tam jeszcze do nas machali. Myślę, że jakby się uprzeć i wejść na pokład razem z innymi, znaleźć kogoś kto coś gada po angielsku i zapytać ile kosztuje bilet to pewnie okazało by się że 5-10 rupii, ale przecież turyści to skarbonki i trzeba frajerów czesać.
Idziemy dalej. Po nabrzeżu spokojnie przechadzają się psy i krowy. Ich odchody rozsmarowane są po całym nabrzeżu i mieszają się z ludzkimi. Z zacisznych kącików i ścianek płynie sobie do rzeki uryna. Docieramy do drugiej Gaaty gdzie palą zwłoki. Ta jest większa i ważniejsza. Przez 24 godziny pali się tu nawet więcej niż 10 stosów na raz. Okolica jest wypełniona drewnem. Z Łodzi znoszone jest kolejne i ważone na wielkiej ramiennej wadze. Spory tłum ludzi częściowo gapiów, turystów, gości pogrzebowych. Chcemy sobie znaleźć jakieś dogodne miejsce do podglądania więc znajdujemy ścieżkę między pryzmami drzewa do wyższej części gaty gdzie widać też gapiów. Oczywiście zaraz znalazł się chętny żeby nam pomóc, wszystko wytłumaczyć, zaprowadzić w specjalne miejsce gdzie będziemy lepiej widzieć. Donacja na wdowy z Waransi mile widziana. Bardzo mile. Olewamy go i generalnie dajemy do zrozumienia żeby się odczepił i że nie chcemy go słuchać. No to on że dalej iść nie możemy bo to część prywatna i że po co przyjechaliśmy w ogóle do jego kraju skoro nic nie chcemy zobaczyć i się dowiedzieć. Sprytne – taka chęć wzbudzenia wyrzutów sumienia. Ale już to słyszałem. Ok – złazimy z powrotem do tłumu na dole ale wybieram nową drogę olewam gościa który mówi, że tam miejsce tylko dla rodzin i bredzi coś o donacji. Przecież widzę tam Japończyków i białych. Że co że to niby rodzina zmarłego? Przynieśli go w plecaku? Nawet na tym chcą zrobić interes. Uczestniczenie w tym jest darmowe dla wszystkich i kit wciskają, że gdzieś nie można wejść. Jak się chce podejść to można nawet na pół metra do stosu. Nie można tylko robić zdjęć i filmować. I dobrze.
Stosy płoną, zwłoki ciągle przybywają. Najpierw kładzione są na brzegu rzeki i obmywane. Kolorowy całun przed spaleniem jest ściągany ze zwłok albo nie. Nie wiadomo od czego to zależy. Potem ląduje w rzece razem z pogrzebowymi kwiatami.
Wracamy powoli w stronę hotelu. Powoli się z ściemnia. Przy Gacie Dasaswamedh trwają przygotowania do jakiejś ceremonii. Zdaje się, że będą tu wieczorne modlitwy. Zbierają się zarówno turyści jak i pielgrzymi. Tych drugich jest zdecydowanie więcej. Chyba to obowiązkowy punkt pielgrzymki. Ludzie zasiadają na schodach Gaty, na murkach tu i tam na przygotowanych krzesełkach. Jest nagłośnienie i gra muzyka. Śpiewa na żywo młody chłopak. Przygrywa mu mała kapela. Siedzą sobie twarzą do Gangesu. Szukamy sobie miejsca nie widząc gdzie morze być najlepiej. Pomiędzy ludźmi chodzą dzieci i panie które roznoszą małe, pływające świeczuszki w kwiatach, które po podpaleniu można puścić na rzekę. Po chwili setki płyną w dół rzeki. Puszczamy i my. Tymczasem impreza wystartowała na dobre i utknęliśmy na brzegu pomiędzy wodą a stanowiskami na których stanęli młodzi mnisi (chyba). Wygląda na to, że modlitwa odbywa się w stronę rzeki więc stojąc tu gdzie stoimy mamy miejsce jakby w pierwszym rzędzie. Za nami jest tylko stadko łódek z których ceremonię oglądają przebieglejsi turyści. Na widowni kilku vipów w garniturach ale pośród całego tego kolorowego tłumu wyglądają zabawnie. Generalnie widowisko polega na tym że ci mnisi bawią się ogniem na brzegu rzeki. Taka modlitwa do Gangesu. Machają ogniem z coraz to nowych naczyń i ruszają ustami tak jak leci tekst śpiewu. A turyści chcą obiektywy wstawić im w oko. Pewnie wszystkie te zdjęcia będą w internecie.
Doczekaliśmy do końca i postanawiamy się jeszcze zapuścić w gąszcz uliczek starego miasta. Jest tam naprawdę wąsko i niczym więcej jak motorem nie da się tam wjechać. Jak można to i wjeżdżają powodując zatory pieszych. Zatory powodują też krowy, które tak się panoszą, że potrafią człowieka zepchnąć na stragany. A na straganach to co zwykle. Warzywa, owoce, pamiątki. Dużo kafjek internetowych i knajp. W jednej z nich lądujemy na obiado-kolację. Kilku stolikowa z kibelkiem pod schodami z wydzieloną kuchnią 2 na 2 metry gdzie można było się poprzyglądać jak dwóch panów przygotowuje posiłki.
W końcu wracamy na wyczucie tymi krętymi uliczkami do hotelu. Można zabłądzić i w ogóle nie wiemy gdzie wyjdziemy. Pod hotelem świąteczna atmosfera. Płoną ogniska i znowu przynieśli kogoś do spalenia.