Kierunek Las Medulas
Pora opuścić Picos Dé Europa. Z pewnością można by tu spędzić z 10 dni, ale przecież nasz ostateczny cel to Portugalia. Nie tak od razu bo jeszce mamy w planie do obejrzenia Rzymskie kopalnie złota w Las Medulas. Rzymianie wydobyli tu mnóstwo złota i oni i działanie przyrody sprawiło że okolica stała się – przynajmniej w teorii – bardzo atrakcyjna wizualnie.
Do przejechania mamy tylko niecałe 400km ale jak to na wakacjach – niełatwo się wcześnie zerwać. Zanim opękalismy śniadanie i zwinęli obozowisko było ok 13. Szału nie ma. Za 3 noclegi na kempingu Fuente Dé zapłaciliśmy 72,6 euro. Cena do przyjęcia bo będą kempingi jesz droższe. Ogólnie kemping godny polecenia choć nieco ciasny.
GPS proponuje wrócić drogą N-621 do autostrady A8. Nie wydaje się to najkrótszą drogą ale pewnie najszybszą. Dla nas lepiej. Drogą N-621 jechaliśmy wczoraj. Bardzo widokowa ale nadzwyczaj krętą i stacji LPG przy niej nie znajdziesz. Na skrzyżowaniu z A8 w Unquera udaje się zatankować i zrobić zakupy w markecie Lupa.
A8 biegnie wzdłuż morza i co chwilę można zobaczyć wżynające się w ląd zatoczki. W końcu zobaczyłem z autostrady klify na które – jak mi się wydawało – można dojechać samochodem. Tylko trzeba zjechać z autostrady. Udało mi się to najbliższym zjazdem w okolicach miejscowości Pendueles gdzie można było zjechać na drogę N-634. Co ciekawe pierwsze co nam się rzuciło w oczy to zjazd z ronda na jakąś plażę i tak z ciekawości pojechaliśmy tamtędy. Wąska, kręta droga w dół doprowadziła nas do małego parkingu skąd niby można już dojść w kilku krokach do plaży. Ale namierzył już nas parkingowy ju już biegł po swoje kilka euro. Uciekliśmy stamtąd szybko w stronę widzianych wcześnie przeze mnie klifów. Trzeba będzie się cofnąć trochę drogą N-634 za miejscowość Pendueles. Jakoś teraz nie mogłem znaleźć tego zjazdu na klify i musiałem 2 razy zawracać. W miejscowości Buelna na wysokości kościoła dopatrzyłem się nieciekawie wyglądającego wąskiego zjazdu biegnącego wzdłuż drogi a potem nagle – przynajmniej w/g GPS odbijającego o 90 stopni w stronę oceanu. Wzdłuż niej stało sporo samochodów co z jednej strony dawało nadzieję na zobaczenie czegoś ciekawego a z drugiej – sugerowało że dalej nie da się pojechać samochodem. Po 200 metrach zrozumiałem dlaczego niektórzy kierowcy wymiękli. Droga zamieniła się w bitą dróżkę która zaraz wbiła się pod jeszcze wąski mostek lokalnej kolejki. Na oko do zmieszczenia się ale profilaktycznie złożyłem lusterka. Za mostkiem droga poszerzał się nieco i skręcała o 90stopni w lewo co trochę nie było w kierunku majaczącego nieopodal oceanu. Na wprost była na oko dobrze wyglądająca droga gruntowa. Postanowiłem kawałek nią pojechać. Jechaliśmy przez regularną łąkę a po drodze minęliśmy spory wygrodzony jej fragment z bramą i napisem privat. Trochę to wyglądało jak camping z jednym namiotem ale zupełnie bez drzew. Iza wysunęła koncepcję, że cały ten teren to miejsce letniskowe właściciela i że siedzi on właśnie w tym jednym namiocie. Droga wprawdzie się nie pogarszała ale zacząłem się czuć trochę głupio na środku łąki jak furmanka. W końcu droga urwała się bramą. Na uspokojenie przed bramą stały już jakieś dwa małe autka a właściciele najwyraźniej nie przejmując się bramą – z nią się udali. Widać było nawet ścieżkę która kilkoma kamiennymi stopniami wspinała się na mur ogrodzeniowy. No cóż – w drogę tym bardziej, że klif i ocean wydawał się już w zasięgu ręki. Ogrodzenie ogradzało pastwisko na którym oprócz stada krów – wypinał klatę wielki byk. Dobrze, że był daleko bo Iza już ciągnęła mnie za rękaw. Wyraźną ścieżką skierowaliśmy się w stronę brzegu na który z tego miejsca było nieco pod górę i było widać skałki nagle urywające się do oceanu. A tu nagle po lewej stronie wyłoniła się w dole, piękna – otoczona skałami zatoka z płytką lazurową wodą gdzie parę osób swobodnie sobie snurkowało. Ładnie. Lawirując pomiędzy krowimi plackami dotarliśmy na brzeg…
W okolicach Gijon droga odbijała od oceanu na południe, gdzie drogą A64 i As1 docierało się do drogiA66 w kierunku stolicy prowincji Leon. Ten fragment był nudny i niewiele z niego było godne uwagi. W Mieres dojechaliśmy do A66 która na tym odcinku biegła doliną rzeki Caudal a potem Lena i brzegiem Parc Natural de Las Ubiñas-La Mesa. Dużo zieleni a w oddali zaczęły majaczyć Góry Kantabryjskie. W zasadzie cały czas po nich jechaliśmy ponieważ Picos de Europa też są ich częścią. Kiedy pożegnaliśmy się z rzekami droga zaczęła mozolnie piąć się w górę i zwiększać coraz bardziej swoje nachylenie. Pojawiły się nawet znaki aby zwracać uwagę na przegranie silnika. Podjazd był długi a widoki coraz ładniejsze. Popas wypadł nam na parkingu z punktem widokowym wysoko w górach. Przed nami piętrzyły się ponownie skaliste góry. Słońce w pełni a na parkingu ani cienia. Te rachityczne drzewka go nie dawały. No i brak ubikacji. I tak dobrze bo to pierwsze miejsce odpoczynku po wielu kilometrach a trzeba było coś zjeść.
Droga cały czas w górę i zaczęły się tunele. Ilość zieleni zdecydowania się zmniejszyła a droga powoli przestawała się piąć w górę. Wjechaliśmy na wielki płaskowyż wypalony słońcem z surowymi skałami. Widoki świetne. Cały ten kawałek trasy A66 można potraktować jak trasę wycieczkowo-widokową i przejechać nią tylko dla tych widoków. Niestety pewnie ze względu na wyzwania konstrukcyjne ten odcinek jest płatny. W sumie ok 17euro. Na płaskowyżu znajduje się olbrzymi zalew którego krętymi brzegami biegła autostrada. Teren staje się mniej urozmaicony i na wysokości Leon zjeżdżamy na drogę A71 a potem A6 w stronę Ponferrady. Trochę za tą miejscowością – jeszcze w domu – wyszukałem Camping który wydawał się najbliżej Las Medulas. Jako rezerwę miałem jeszcze drugi, trochę dalej – na wszelki wypadek. Camping Bierzo leżał nad Río Cúa, stronę WWW miał tylko po hiszpańsku a na zdjęciach nie stał prawie żaden namiot. Google street view tam nie dojeżdżał a z miejsca gdzie dojeżdżał miejsce nie wydawało się zachęcające. Stąd rezerwa. Po przebiciu się przez jakąś wąską wioskę, dojechałem do drogi odchodzącej na camping, którą widziałem na Googlach. Prowadziła w stronę zadrzewionego terenu. Ale od zjazdu z głównej ulicy był cały czas dobrze oznakowany. Zajachałem nieśmiało ale wszystko ok. Teren duży i zadrzewiony iglastym lasem. Dużo płaskiego terenu i trochę namiotów jest tylko się trochę rozlazły po tym sporym terenie. Jest restauracja i dobrze utrzymana łazienka. W restauracji para dziadków prowadzi też recepcję. Mimo, że gospodarze znają dwa słowa po angielsku udaje się ustalić szczegóły i po chwili – w której ustalaliśmy gdzie jest wschód i czy przez cały następny dzień będziemy mieli cień – rozbijamy nasz namiot w nadziei, że słońce nie obudzi nas o świcie. Delektujemy się winkiem za niecałe dwa euro.