Agra
Znów wstaliśmy dość późno. Nad ranem obudziło mnie głośne beeczeenie mezuina z meczetu, który mamy pod oknem. Dziwne, że nie słyszałem go poprzednio. Trochę się wystraszyłem i nie mogłem potem przez jakiś czas zasnąć. Śniadanie jak zwykle w hotelowym barze na dachu. Przy hotelu na dole jest kafejka internetowa. Na szyldzie – fast internet. 20 rupii za 30minut. Potrzebuję internetu bo muszę zarezerwować bilet do Jhansi. To jest spory punkt węzłowy i stamtąd można pojechać albo do Orchhy albo do Kajuracho. Decyzję gdzie jedziemy uzależniliśmy od tego o której będziemy w Jhansi. Jak oni się łączą? Zestawiają najpierw połączenie z jakąś siecią a potem wywołują protokół ppp. Wygląda to jak wdzwanianie przez modem ale oni tu mają to jakoś inaczej. Sporo stanowisk ale 3 zajęte a reszta nieczynnych. Każdy coś próbuje zarezerwować. Miny mają nie tęgie więc chyba kiepsko. Rezerwację na Cleartrip.com przećwiczyłem w domu. Sprawdziłem dostępne pociągi. Pierwszy o 9:10 slipper a drugi godzinę później ale w second class. Wybieramy slipper. 2 z ostatnich 7 miejsc. W domu założyłem jeszcze konto na rządowej stronie rezerwacji kolei ale żadna moja karta nie wspierała płatności w tamtym systemie.
Ustaliliśmy poprzedniego dnia, że do fortu w Agrze pójdziemy na piechotę wzdłuż rzeki. Przeszliśmy zakamarkami do West Gate a potem do parku. Park czasy świetności ma za sobą a może nigdy jej nie miał. Dotarliśmy do parkingu dla zmotoryzowanych turystów przyjeżdżających do Taj Mahal. Parking obrósł targiem, straganami oraz parkingiem dla wielbłądów. Poprzez jakąś świątynie, między małymi grobikami dotarliśmy do drogi wzdłuż rzeki. Drogą tą nosi się zwłoki do kremacyjnego pochówku. Między tą drogą a rzeką w rzadkim lasku jest cmentarz gdzie chowają zmarłych którzy z różnych przyczyn nie mogą być spaleni na stosie. W piaszczystej glebie wielka ilość pochówków. W ziemnych grobach, obłożone cegłami albo nie. Przyciśnięte kamieniami albo nie. Czasami zbudowane ale już zrujnowane grobowce z kiepskiej cegły. Pochówki jeden na drugim, często przekopywane.. Niektóre podmyte i częściowo zapadnięte. To nie taka nekropolia jak w Polsce – dopieszczona i wycacana. Tu czuć koniec dni. Kości leżą na wierzchu przypominając jak marny nasz żywot. Lepiej się stąd oddalić. Dotarliśmy do fortu. Robi wrażenie. Kolos z czerwonego kamienia. Dużo ludzi i trochę zagranicznych wycieczek. Bilety 250 rupii dla lokalsów chyba 10. W sumie te bilety to po 300. Jeżeli tego samego dnia zwiedza się Taj Mahal i Fort to odejmują te 50 bo to jakiś podatek. My w Taju byliśmy wczoraj więc nie zaoszczędziliśmy. Teren spory więc snuliśmy się między pałacami jakiś czas. Część zabudowy zrobiona jest z białego marmuru. Z niektórych miejsc rozciągał się świetny widok na Taj Mahal. W połowie zwiedzania wyszło słońce i zrobiło się naprawdę ciepło.
Jeżeli myślałem, że niewiele w Indiach mnie zaskoczy to grubo się pomyliłem. Po wyjściu z Agra fort i przekonaniu się, że najbliższy bankomat nie ma kasy trzeba było uruchomić plan awaryjny. W planie było wypłacenie kasy i poszukanie salonu Reliance w celu odnowienia internetu. O zamknięty bankomat odbił się też rikszarz i widząc nas od razu zaproponował transport do najbliższego. Fajnie opłacili byśmy mu dojazd bo on też chciał wypłacić. Ale coś trzeba zrobić. Wdałem się w skomplikowane negocjacje dojazdu do salonu Reliance a po drodze do bankomatu. Rikszarz zdecydowanie twierdził że tam nie ma internetu a bankomat jest w drugą stronę. Upewniłem się czy nie chodzi mu o kawiarenkę internetową. Nie chodziło mu, ale też nie wiedział wiele o tej części miasta. Podjął się jednak poszukiwań za 150rupii. Dobrze że miałem jakieś informacje o lokalizacji z internetu jeszcze z domu. W ogóle to większość hindusów nie zdaje sobie sprawy że w ich kraju jest coś takiego jak bezprzewodowy internet. Dlatego wypytywanie o to jest bardzo trudne. Zawsze opacznie to rozumieją. Jechaliśmy i jechaliśmy poznając wiele rodzajów slumsów. Po drodze mieliśmy swój bankomat ukryty całkiem nigdzie. Pomiędzy ruiną domu a ruiną sklepu. Ale działał, miał kasę i wypłacał. Jedziemy dalej. Kierowca kluczył wąskimi uliczkami. W końcu wjechaliśmy w nieco wyższą zabudowę i nieco miej zrujnowaną. Dostrzegliśmy szyld Reliance ale jakiś mały a sklepik pod nim jeszcze mniejszy. W zasadzie to tylko okienko z panem przy komputerze. Nie wyglądało to dobrze. Do okoła pełno było biznesików typu komputer, radio, drobne AGD i podejrzane usługi. Jakiś chyba bazar elektroniczno – elektryczny. Rikszarz postanowił chodzić z nami i nam pomagać. Chyba dalej nie wiedział czego w zasadzie szukamy bo tłumaczy ciągle sprzedawcą w tych sklepikach a to że potrzebują laptopa, a to że modemu. Każdemu musiałem wyjaśniać. Ale i tak mieli mętne pojęcie o tym. Wyglądało to tak: „nie ja nie wiem, nie mam ale tu kolega parę sklepików dalej on powinien widzieć.” No to idziemy a tu – „wiem rozumiem ale nie wiem, nie mam, tu w pobliżu chyba nie ma ale niedaleko jest gość co sprzedaje laptopy on powinien coś widzieć”. W końcu z którymś sklepikiem ktoś jednak wiedział. Musieliśmy jednak podjechać. Opuściliśmy ciemne jamy sprzedawców które wyglądały jakby handlowano w nich nielegalnym towarem. Kilka uliczek dalej jest salon Reliance. Rikszarz też był zdziwiony. Oczywiście z doładowaniem nie ma problemu. Tylko 1000 rupii. Nawet kierownik salonu wykolebał się ze swojej nory, żeby zobaczyć kto bierze internet. Sprawa trafia do jednej pani z komputerem, która spytała czy moje nazwisko to – i sypie jakimś Indyjskim. No nie – przedstawiłem się. Hym, a więc nic się nie da zrobić bo nie jestem właścicielem. No to mówię, że kupiłem poprzednim razem w Tamil Nadu i że wypełniałem kwity i dawałem zdjęcie i że za to wszystko zapłaciłem. Wszyscy patrzyli na mnie jakbym wyszarpał ten modem biednemu hindusowi. Ale wzięli tego tysiaka i coś klepali w komputer. Manager salonu oddał mi modem i powiedział, że doładowane. Znaczy będzie działał? Nie bo tylko doładował a teraz trzeba jeszcze coś zrobić. Powiedział co ale nie zrozumiałem. No muszę wnieść jakąś dodatkową opłatę bo coś tam. No bez sensu to po co mi doładowanie jak nie działa. Ok jak dopłacę jeszcze 50 rupii do aktywują. Eee to nie mogli tak od razu? Dopłacam. Znowu się nadziwiają, że to nazwisko jakiegoś Sikha z Tamil Nadu . I znowu kiwają głowami. Ale oddają i teraz ma działać. Sprawdzam bo mam wszystko ze sobą. Działało przez 15 sekund. Reklamacja. Dział pomocy technicznej to małe stanowisko obok. Pan sprawdził i Nie działa! Biorą modem i instalują na innym kompie i co? Nie działa! U szefa salonu zebrało się chyba z 5 facetów w tym nasz rikszarz który co jakiś czas przynosił nam wiadomości z pola walki. Dzwonią do działu technicznego. Jeszcze pytają czy wiem dlaczego do mojego modemu jest przypisany jakiś hindus. Nie wiem – choć mam podejrzenia. Tłumaczą sobie, że Tamil Nadu do dziki stan i wszystko jest tam możliwe. Zostawiają jak jest i radzą dalej. Mamy z Izą roboczą teorię, że jednak wtedy nie dało się zarejestrować tego modemu na obcokrajowca ale jak się w tym salonie połapali, to już nas nie było i wpisali, stryjka dziadka albo kogoś z adresem w Indiach. Wyleźli w końcu i okazało się, że będzie działać, tylko naprawiają gdzieś lokalny nadajnik i są problemy. I że jak wrócimy do hotelu to wszystko będzie działało. Zobaczymy. I tyle było radzenia. A tymczasem okazało się, że to jednak nie przez inne nazwisko w systemie.
Ściemniło się a my jesteśmy gdzieś w 1.2 milionowej Agrze. Czas na powrót i obiad. Rikszarz twardo czekał bo chciał nas jeszcze odwieźć. Tyle tylko, że wiedział teraz, że mamy kasę – w końcu wydałem na jakieś pierdoły 1050 rupii. Za dotychczasową pracę i ewentualne podwiezienie krzyknął 400 rupii. Już w zasadzie się zgodziłem bo miałem dość tego załatwiania ale Iza miała dość i się nie zgodziła. Powiedziała 300rupii. Potem ich negocjacje weszły na wyższy poziom abstrakcji więc się wyłączyłem. Pokrzykiwali na siebie. O że to daleko i czekał tyle z nami a Iza, że go nie prosiliśmy i że jak mu się nie podoba to niech bierze wcześniej ustalone 150 rupii i spływa. A on, że to tanio i że i tak jest stratny. A Iza – to niech jedzie a my sobie sami wrócimy na nogach a inni na pewno wezmą mniej za ten transport z powrotem. Chyba się denerwował, że kobieta tak się z nim odważnie kłóci. W końcu dał z wygraną bo tubylcy z okolicy zaczęli ciekawie nam się przyglądać. Udało się zaoszczędzić te 6.5 zł. Powrót odbył się bez odzywania bo wszyscy mieli siebie dość. Zrobiło się zimno i to poważny minus podróżowania rikszą o tej porze roku po zmroku. Najzwyklej w świecie wiało. Pod koniec kierowca nie omieszkał zaproponować, że jutro może nam zorganizować cały dzień podróży za 1200 rupii bo usłyszał, że chcemy jechać za miasto zwiedzać. Wolimy jednak nie. Dałem mu od siebie jeszcze 50 rupii ale pytał czy ustaliłem to ze swoją złą kobietą bo będę miał potem przewalone. Acha – miał mi za złe, że to z Izą musiał się targować a nie ze mną. A między zdaniami, że co ze mnie za chłop. Za to on dzięki nam się dowiedział, że istnieje coś takiego jak Internet bezprzewodowy w jego własnym kraju.
W naszej dzielnicy tradycyjnie o tej porze brak światła. Nie idziemy do hotelu, tylko do jakiejś jadłodajni na spóźniony nieco obiad. Naganiacze naganiają i daliśmy się nagonić do jakiejś knajpetki bardzo biednej chyba bo nie miała agregatu tylko siedzieliśmy przy świecach. Co to w sumie za różnica. Nawet było nastrojowo. Kelner chyba nie umiał czytać bo najpierw dał nam kartkę żebyśmy napisali co wybieramy z menu a potem musieliśmy mu ją przeczytać. W dolnej części knajpki siedziało jeszcze dwoje Koreańczyków albo jakiś podobnych. Iza zamówiła Thali a ja tradycyjnie Kurczaka Masala. Kurczak masala to miseczka rozdrobnionego kurczaka w ostrym sosie, który niekoniecznie zawsze jest taki sam. Kurczak się nieco ciągnie ale tak ma być. W oczekiwaniu na jedzonko sprawdziłem internet – jednak chodzi. No to na miesiąc mam nadzieję mamy spokój a potem się zobaczy. Pewnie znowu gdzieś będziemy musieli tłumaczyć dlaczego modem jest na jakiegoś hindusa. Wracamy do hotelu i idziemy posiedzieć na dachu przy herbatce masala i tak skończyć dzień.