Agra – Orchha

Wypadłem z objęcia morfeusza nagle – bo usłyszałem nad głową gulgotanie indora. Morfeusz ma to do siebie, że wypuszcza z byle powodu. Straszna pierdoła. Indorem okazał się wyjątkowo głupi sygnał budzika. No tak – przecież dzisiaj zwijamy się Agry. Częściowo spakowaliśmy się poprzedniego dnia więc została tylko końcówka. Jeszcze tylko zapłacić za hotel. Przy recepcji przebywał akurat szef baru na dachu – taki typowy muzułmanin z farbowaną na rudo brodą. Pochwalił nam się swoją kolekcją monet i papierowych banknotów. Miał nawet 100zł. W ogóle w Indiach ostatnio rozwinął się niumizmatyzm. Ciągle ktoś zbiera jakieś monety albo banknoty i pyta czy mamy. Taki sposobik na dorobienie do wypłaty. Jak ktoś da 1 euro niby na pamiątkę to to od razu ma z 60 czy 70 rupii. Rozliczamy się.

Zorganizowanie rikszy to żaden problem. Tylko wychodzimy i zaraz ktoś pojeżdżą. Nie ma co szukać samemu zazwyczaj się znajdują Co to za różnica z kim się targujemy pod warunkiem, że coś utargujemy a jak nie to następny. Jest 8 rano. Nie wiem czy jest z 6 stopni. Rikszarz jest okutany w koc i jakieś szmaty. Wieje do wewnątrz bardzo. Iza ma czapkę i to chyba na te poranno-wieczorne przejażdżki trafiony pomysł. Mgłę za chwilę będzie można kroić nożem i ta zimna mgła wślizguje się w każdy kawałek niezakrytego ciała. Byle do południa. Na dworcu jesteśmy pół godziny przed odjazdem. Bilety mamy zakupione przez internet. Sprawdzamy tylko czy na tablicy odjazdów wyświetla się nasz pociąg i na który peron wjedzie. Trzeba znaleźć sobie jakieś miejsce do poczekania. Na hali dworcowej brak miejsc bo wszystko zajęte przez leżących na podłodze tubylców. Niektórzy tu chyba nocowali. Jest dworcowa restauracja ze stolikami. Ok zamówimy herbatę i poczekamy. Masala tea? – nie ma, kawa z mlekiem? – nie ma. Ale bieda. Są jakieś kanapki ale się nie decyduję. Kupuję dwie herbaty masala tea w budzie na peronie. Przy są sąsiednim stoliku wiozą sobie więźnia. Niby nic. Ma metalową bransoletę na jednej ręce do której przymocowany jest powróz. Jeden z eskorty prowadzi więźnia za ten powróz. Do tego jeszcze dwaj uzbrojeni w karabiny strażnicy. Luz. Obok siedzi dwoje białasów. Chyba Francuzi. Gość ma olbrzymie, długie dredy do pasa. Ustawiamy się na peronie w miejscu gdzie ma stanąć nasz wagon. Bo niby na wyświetlaczach na danym peronie wyświetla się jaki numer pociągu wjedzie i w których sektorach staną poszczególne wagony.. Wjeżdża pociąg ale nie nasz. Też jedzie do Jhansi ale to wcześniejszy i jest opóźniony. Znaczy, że nasz też będzie opóźniony. Na szczęście nie dużo. Pociąg wjeżdża o numerze o jeden mniejszym i naszych nazwisk nie ma na wagonie wypisanych. Ale to ten. Numerami sąsiednimi oznakowane są pociągi jadące na tej samej trasie tylko w drugą stronę. Nie chciało im się zmienić tablic. Zarządzam wsiadanie. Zabawne, że dawniej to zastanawialibyśmy się z 4 razy czy wsiąść. To się nazywa doświadczenie.

Slippery nic się nie zmieniły od ostatniego razu. Nawet nasze miejsca są wolne. Tylko zimno jest bardzo. Na dodatek tubylcy chyba lubią się wietrzyć bo niektóre szyby są uniesione i tylko takie rolety są opuszczone. Ale przez nie wieje. Trzeba jechać okutanym. My wsiadamy rano ale niektórzy jechali całą noc i jeszcze śpią. Znowu jesteśmy jedynymi białymi – przynajmniej w tym wagonie. Tamci z tymi dredami nie wsiadali – pewnie jadą później. Korzystamy z wagonowego zaopatrzenia. Najbardziej wskazane są herbatki masala i kawki. Te kawy w pociągu to chyba są mocne zbożówki z mlekiem bo coś prawdziwej kawy się tam dopatrzyć nie mogę. Nie jedliśmy śniadania a tu nagle obsługa niesie jakieś kanapki z chleba tostowego. Coś wykrzykuje, że z kotletem. Zamawiam jedną dostajemy dwie. Pełne zrozumienie. Ale Iza też chce więc spoko. Chleb jest osobno a kotlet to dwa krążki rozdrobnionych ziemniaków ulepionych z przyprawami i opieczonych. Mogą być ale bez wypasu.

W Jhansi jest już ciepło. Taka pora roku. Cóż, spodziewałem się tego ale rzeczywistość jest przykra. Różnica temperatur między dniem i nocą jest znaczna a wieczory w nieogrzewanych pokojach do bani. Jakbym nie brał lekarstw to przynajmniej ogrzewał bym się czymś mocniejszym. Dworzec jest spory bo to ważny punk węzłowy. Przed dworcem jak zwykle pełno rikszarzy. Tylko riksze mają trochę większe. Kilku nas oczywiście otacza. Tak naprawdę to wszystko zależy jak to się chce rozegrać. Rikszarz zwykle pyta gdzie się jedzie na jak długo i do jakiego hotelu. Robi to po to, żeby z ewentualnego chętnego wycisnąć maksymalnie dużo kasy. Czyli wybić z głowy jazdę autobusem – najlepiej wziąć jego jako kierowcę. Będzie mówił, że daleko, tłoczno i niewygodnie. Po drugie. Będzie starał się zawieźć do hotelu swojego znajomego – jeśli takiego ma – żeby zgarnąć prowizję od dostarczonego klienta. Po trzecie jeżeli zabytki są w jakiś sposób rozrzucone będzie chciał się umówić na tzw. Sait seeing – czyli obwózka po najważniejszych obiektach na całym terenie na jeden – dwa dni w zależności od rozmiaru terenu. I w końcu – jeżeli zabytek, miejsce jest oddalone od dworca – będzie starał z góry umówić się na przywóz z powrotem. Nie ma znaczenia jak długo to będzie. Może pokazywać zeszyt z wpisami swoich klientów w różnych językach. Na pewno polski też się znajdzie. Jeżeli ktoś chce mieć zorganizowane wszystko i związać się na kilka dni z takim gościem to po targowaniu może to być nawet korzystna oferta. Jeżeli wkurzają cię tacy rikszarze, masz własne plany nie wdawaj się zbytnio w dyskusje z rikszarzem. Nie mów gdzie jedziesz, nie mów na ile przyjechałeś. Jeżeli nalega powiedz dzielnicę a nie nazwę hotelu. Nie wiesz też jeszcze na ile przyjechałeś. Gdzie jedziesz dalej – nie zaplanowałeś. Można też powiedzieć, że to tajemnica. I mniej wie tym lepiej. I tak będzie próbował coś wycisnąć.

Zdezorientowany dowiózł nas gdzie trzeba. Czyli do Orchhy do hotelu Ganpathi. Wchodzi się w wąską dróżkę między domami i w głębi już szczerzy się do nas właściciel. Twierdzi, że ma pokoje na każdą kieszeń. Ile mamy za tyle nam da. Oglądamy za jakieś 400. Pokój malutki – tylko łóżko i żadnego mebla. Bardzo wilgotny. Iza pyta czy ma z widokiem na pałace Orchhy. Ma ale droższe. Oglądamy. Pokój wielki jak dwa poprzednie. Wielka łazienka, dużo okien. Skórzane ale podniszczone meble i duże malowidło na całej ścianie. No i wielkie okno na wyspę z pałacami. Widok niezły a że zaraz pod oknem jest jakaś rozpoczęta budowa i sterczą druty zbrojeniowe to przecież drobiazg. Izy ten się podoba choć też jest wilgotno. W ogóle o tej porze roku wilgotność jest spora i rzeczy nie bardzo chcą schnąć. Negocjujemy cenę i szalejemy bo cena jest po negocjacji 1100 rupii za noc. Ale mamy mydło, ręczniki i papier toaletowy. No i bojler – możemy grzać wodę na kąpiel do woli. Bo o tej porze roku można mieć tani pokój ale z pewnością będzie z zimną wodą . A ciepła woda przy tak chłodnych wieczorach jest wysoce wskazana. Niestety w hotelu nie ma restauracji a tu pora na obiad. Idziemy rozejrzeć się po wiosce. Główna droga i parę pobocznych i to wszystko. Ale jest wszystko co potrzeba. Za to wygląda na to, że to strefa wegetariańska. Na mięso liczyć nie można. Przy dolocie do pałaców najbardziej polecane przez przewodnik knajpy. Z dachu mamy widok a tandorii panir tika okazał się naprawdę dobry. Tylko ceny tutaj jednak wyższe niż w Agrze. To nie jest już ta senna prowincjonalna wiocha o której pisał przewodnik. Komercja wkrada się ukradkiem.

Słońce miło grzeje. Krowy międlą śmiecie i wyglądają na szczęśliwe. Przechadzają się i podtykają głowy do głaskania. Nie wchodzimy dzisiaj do części płatnej bo dnia zostało ze 3h więc się nie opłaca. Główne atrakcje mieszczą się na wyspie którą oblewają wody pobliskiej rzeki. Terem jest otoczony murem i oprócz biletowanych obiektów można na dziko pobiegać po tym terenie. W wiele miejsc mało kto się zapuszcza i można eksplorować w samotności. Stare budynki, resztki budowli, świątyń. Wszystko porośnięte chaszczami ale całość dość fotogeniczna. W końcu się ściemniło i wróciliśmy połazić po miasteczku. Jest tu też duża świątynia i właśnie jest godzina modłów. Wiara z całej wsi się zeszła. A wokół świątyni jak zwykle kwitnie handel. Dużo bud ze słodyczami, jedzeniem i darami do świątyni. A na placu przed świątynią bawią się dzieci i odchodzi gra w badmintona. No cóż trudno tędy przejść i nie być zaczepionym. Ciągle ktoś krzyczy hello. Dzieci, handlarze czy żebracy. Najlepiej nie zwracać uwagi bo to nie jest zwykłe pozdrowienie. Za każdym hello kryje się biznes, chęć zwrócenia uwagi na stragan. W miejscowościach gdzie jest coś do zobaczenia, nie ma relacji przyjacielskich. Prawie nikt nie zaczepia tylko dlatego, że chce pogadać. Już po pierwszy słowach wiadomo, że zaraz będzie ochota coś na wcisnąć. Szkoda bo wszystkich traktuje się wtedy jak intruzów i po jakimś czasie w ogóle się na to nie zwraca uwagi a ludzi traktuje jak powietrze. Dla własnego dobra. Wracamy do pokoju. Jest naprawdę zimno i zmuszam się żeby zrobić cokolwiek. Aż mi ręce grabieją. Najlepiej położyć się okutanym spać. Byle do rana.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.